Hop do kupki
W istocie, z sondażu, w którym do uzyskania arytmetycznej przewagi nad PiS potrzeba zsumowania głosów PO, PSL, SLD, Razem oraz wirtualnych bytów Nowoczesnej i Teraz, oraz pominięcia zapowiadającego konsekwentnie osobny start Biedronia, wynika coś dokładnie przeciwnego: że mimo wszystkich słabości PiS, wyborcy nie widzą dla obecnej władzy realnej alternatywy.
Trzy lata temu, po wyborach, wydawało się, że do odsunięcia PiS od władzy wystarczy, żeby wybory zostały pod jakimkolwiek pretekstem szybko powtórzone i żeby nie powtórzył się przynajmniej jeden z trzech niezwykłych przypadków, który 37,5 proc. głosów PiS zamienił w sejmową większość: koalicyjny błąd lewicy, podkręcenie przez antypisowskie media na ostatniej prostej kampanii partii Razem oraz omsknięcie się o włos pod próg wyborczy Korwina.
Potem wydawało się, że wystarczy połączyć PO z Nowoczesną, które zresztą przestały się już wtedy zasadniczo różnić wobec podporządkowania się przez Ryszarda Petru narzuconej przez Schetynę formule „opozycji totalnej”.
Tegoroczne wybory lokalne pokazały, że do skutecznego „zablokowania” PiS potrzebne jest jeszcze PSL. A właściwie, że PSL też nie wystarczy – trzeba by jeszcze SLD.
Trudno o lepszy dowód wzrostu siły PiS.
Rzecz w tym, że procenty można sobie dodawać na papierze, ale „w realu” to tak nie działa. Dowodem byt nazwany Koalicją Obywatelską: PO + Nowoczesna w wyborach dały wynik samej PO, plus minus kilka procent. Gdyby wszyscy wyborcy niepisowscy chcieli głosować wyłącznie pod kątem „odsunięcia PiS od władzy”, nie trzeba by niczego jednoczyć, bo wszyscy by głosowali na PO – jeśli nie w sondażach, to w ostatniej chwili wybraliby tę opcję jako „największy antypis”.
Wielu wyborców nie chce PiS, ale nie chce też „żeby znowu było jak było”. Tymczasem nacisk PO i jej mediów na „zjednoczenie” antypisu wytwarza w nich przekonanie, że alternatywą dla PiS jest tylko to samo, tylko pod marką PO – dla odmiany wyrzucanie sędziów, których nazwiska zapisał sobie Schetyna, czyszczenie mediów państwowych i instytucji, słowem, spirala zemsty i dalsza demolka. Nie mając innej alternatywy, większość z tych wyborców po prostu w ogóle nie pójdzie na wybory.
Ale oczywiście będzie ją miało. Choćby dlatego, że „zjednoczenie” oznacza konieczność upchnięcia na jednej liście chętnych z wielu środowisk, czyli wypchnięcie z niej wielu polityków na tyle znaczących w swym okręgu, że pokuszą się o start pod dowolnym szyldem – nic zresztą nie mając do stracenia. Dlatego zawsze będzie jakaś konkurencyjna lista, a raczej kilka – czy to pod hasłem „prawdziwej lewicy”, czy „prawdziwego liberalizmu”, czy „bezpartyjności”. I część głosów uciułanych na papierze dla stworzenia przewagi partii „wszyscy przeciwko PiS” rozpłynie się, nie przekładając na miejsca w parlamencie.
Jest wreszcie kwestia pewnej dynamiki, jaką uruchamia „jednoczenie” li tylko pod hasłem „teraz znowu my”. Sprowadzenie wyboru do mniejszego zła uruchamia mechanizm „lepszy znany diabeł od nieznanego”.
To wszystko sprawia, że namolna propaganda „zjednoczenia” przeciwko PiS wszystkich od prawa do lewa, z rezygnacją z jakiegokolwiek programu pozytywnego (bo w gronie od Zandberga po Giertycha nie dałoby się wyjść poza ogólniki o „obronie demokracji”), jakkolwiek taktycznie użyteczna dla PO, zainteresowanej w budowaniu politycznego oligopolu z PiS, strategicznie wzmacnia partię władzy.
„Odsuwanie PiS od władzy” metodą zjednoczenia wszystkich, którzy nie są PiS, grozi więc opozycji powtórką z zaproponowanej przed laty przez Jana Rokitę „Inicjatywy ¾”. Przypomnę, że miała ona zebrać wszystkich, bez względu na ideowe różnice, którzy przeciwni byli temu, by głową odrodzonego państwa polskiego został postkomunista. Rzeczywiście, na papierze wydawało się, że jest ich trzy czwarte i nie ma obawy. W praktyce Aleksander Kwaśniewski wygrał, i to dwa razy pod rząd.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.