Koniec pandemii strachu?
Twórca Klubu Ronina dr Józef Orzeł w rozmowie z "Do Rzeczy" pod koniec ub. roku słusznie wskazywał, że pandemia koronawirusa jest zarządzana politycznie. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że rządzący muszą uwzględnić szereg czynników oraz wskaźników i nie mogą kierować się wyłącznie głosem lekarzy. Gdyby tak było, to zapewne przez ostatnie dwa lata mielibyśmy twardy lockdown. Przecież, jeśli wsłuchać się w głos niektórych członków Rady Medycznej, to de facto do tego sprowadzała się znaczna część ich propozycji, których "nie słuchał rząd". Po drugie, koronawirus przez społeczeństwo postrzegany był i jest raczej w kategoriach choroby, z którą nikt nie potrafi wygrać. Tak było nawet przy najgorszych statystykach. W związku z tym, decyzje/zaniechania rządu w tym zakresie, raczej nie wpływały na preferencje polityczne Polaków. A tak, niezależnie od tego, co PiS robił, albo czego nie robił ws. pandemii, na razie prowadzi w sondażach.
W efekcie decyzje dot. zarządzania pandemią były raczej wypadkową nacisków, oczekiwań i sondaży, a nie obiektywnych danych. Polska nie była pod tym względem zresztą żadnym wyjątkiem. Przez długi czas PiS szedł – trochę z konieczności, a trochę z wyboru – drogą środka, jak to określił premier Mateusz Morawiecki. Tym samym rząd (na szczęście) nie podążył w ślad za kolejnymi państwami Europy Zachodniej, które wprowadzały coraz to ostrzejsze (momentami absurdalne) obostrzenia, co szybko doprowadziło do gwałtownych protestów. Wystarczyło jednak, że zwyciężyła potrzeba "zrobienia czegoś" (zamiast ew. precyzyjnego planu) i rządzący zafundowali sobie (a przy okazji i nam) spory chaos. Po co? Właściwie nie wiadomo.
Widoczne zmiany
Od pewnego czasu widać jednak, że coś się zmienia ws. podejścia do pandemii. Tak w Polsce, jak i w Europie. Dania, Szwecja, Anglia zniosły wszystkie obostrzenia, a kolejne państwa zrezygnowały z niektórych. Coraz głośniej słychać też o tym, by COVID-19 zacząć traktować, jak inne choroby zakaźne. Na ogół wiąże się to wyłącznie z wysokim wskaźnikiem zaszczepienia społeczeństw tych państw. Przykład Izraela pokazuje, że może to być mylące.
Chociaż Europa Zachodnia poszła o wiele dalej, niż Polska w swoich sanitarystycznych zapędach i covidowych obostrzeniach, to i analiza naszego podwórka może zaskakiwać. Jeszcze niedawno przekonywano, że Omikron będzie siał spustoszenie, a służba zdrowia nie wytrzyma, by, jak gdyby nigdy nic, zacząć subtelnie, acz widocznie, zmieniać narrację. Zresztą i sam Omikron jest tu dobrym przykładem. Jeśli prześledzimy medialne (polskie i europejskie) doniesienia tuż po jego "odkryciu", to zobaczymy, jak bardzo od samego początku nakręcano panikę i naciskano na wprowadzenie nowych obostrzeń.
Inna rzecz, że to prawdopodobnie m.in. pandemia strachu oraz nietrafione prognozy przyczyniły się do takiego, a nie innego postrzegania koronawirusa. Dość logiczne jest, że jeśli mierzy się z czymś nowym, albo nie ma na ten temat wystarczających danych, to wydaje się na ten temat dość powściągliwe opinie. Tymczasem w sprawie Omikrona mieliśmy prawdziwą jazdę bez trzymanki. Przykładowo, prof. Horban tuż przed Wigilią oświadczył, że "czeka nas prawdziwe tsunami" i "zabraknie nam stadionów" (podprogowo – dla ciężko chorych i umierających). Do szpitali miały za to trafić miliony zakażonych. Prezentowano przerażające modele statystyczne, które wykazywały, że polska służba zdrowia się załamie. Do tego doszły jeszcze medialne manipulacje, nasączone negatywnymi emocjami i efekt gotowy. Kilka dni temu opisywaliśmy np., jak wygląda zderzenie medialnych publikacji z rzeczywistością ws. liczby zgonów i hospitalizacji z powodu COVID-19 wśród dzieci.
Pytania bez odpowiedzi
Od 27 stycznia zawieszone zostało stacjonarne funkcjonowanie szkół podstawowych dla uczniów klas V-VIII i uczniów szkół ponadpodstawowych. Nauczanie zdalne miało potrwać do 27 lutego. Tymczasem dziś minister edukacji i nauki prof. Przemysław Czarnek przyspieszył ten powrót o tydzień. Co się zmieniło przez ostatnie dwa tygodnie? Nic.
Podobnie sprawa się ma z postawą ministra zdrowia Adama Niedzielskiego. Od czasu jego pamiętnej szarży (która skończyła się, zanim tak naprawdę rozpoczęła) z połowy grudnia dot. m.in. obowiązku szczepień dla kilku grup zawodowych, nie zmieniło się niemal nic. Owszem, rząd podjął pozorowane działania i wprowadził niewiele znaczące obostrzenia, ale bądźmy poważni. Od początku było wiadomo, że to tylko zasłona dymna. Zwłaszcza, jeśli uświadomimy sobie, że niedawne wzrosty zakażeń wynikały m.in., że znaczącego zwiększenia liczby testów. Tak, jeśli wykonamy ich milion, to liczby byłyby jeszcze większe. Zaskakujące, prawda? Pomijając szczegół, że w przypadku Omikrona to i tak informacja bez większego znaczenia.
Co się zatem realnie zmieniło przez ostatnie dwa miesiące, że nagle słyszymy o "początku końca pandemii" i zapowiedź luzowania obostrzeń? Bo to, że zmieni(ł)a się narracja, już widać.