Bitwa nad Antietam. Najkrwawszy dzień w historii Ameryki
Spotkanie na polu walki poprzedziła pełna zwrotów akcji kampania Armii Północnej Wirginii generała Roberta E. Lee i Armii Potomaku generała George’a McClellana w stanie Maryland. Niechlubnym wyróżnikiem bitwy nad Antietam spośród wielu tragicznych aktów bratobójczej wojny, był zatrważający bilans strat poniesionych jednego dnia. 17 września 1862 poległo, odniosło rany lub zaginęło czterokrotnie więcej amerykańskich żołnierzy niż na plażach Normandii 6 czerwca 1944 roku.
Wojna secesyjna
Celem Południa w wojnie była obrona niepodległości i prawa do samostanowienia jedenastu stanów, które wystąpiły ze Stanów Zjednoczonych, zakładając Skonfederowane Stany Ameryki. Północ uznając secesję za rebelię, najechała Południe, dążąc do przywrócenia jedności państwa w formie federacji, z centrum władzy w Waszyngtonie. Wobec przewagi liczebnej i materiałowej oraz znacznie większego potencjału przemysłowego Unii, Konfederacja prowadziła co do zasady wojnę defensywną, licząc na wymuszenie swojej państwowości siłą. Jednak latem 1862 roku, po serii zwycięstw na własnym terytorium, ale bez widoków na zakończenie wojny, dwie konfederackie armie przystąpiły do ofensywy.
Tło wydarzeń
Kampanie toczyły się na dwóch teatrach operacyjnych. Część zachodnia obejmowała olbrzymie terytorium. Na tym etapie wojny – z różnym natężeniem – Tennessee, Arkansas, Missisipi i Alabamę. W pierwszej części 1862 roku armie Południa doznały na Zachodzie szeregu porażek, ale latem pressing jankesów wyraźnie osłabł i w czerwcu rebelianci wyprowadzili własny cios. Dwa duże zgrupowania rozpoczęły działania ofensywne w Kentucky.
Dla Unii sytuacja komplikowała się także na wschodzie – w konfederackiej Wirginii. Pod koniec lipca prezydent Lincoln i głównodowodzący armii Unii generał Henry Halleck podjęli trudną decyzję. Rozkazali swojej największej armii wycofać się z Półwyspu Wirginia pod Waszyngton. Chodziło o inwazyjną Armię Potomaku pod dowództwem gen. McClellana, która jeszcze miesiąc wcześniej w sile 110-tysięcy stała "u bram" stolicy Konfederacji, Richmond. Została jednak odepchnięta od miasta przez Armię Północnej Wirginii, w serii walk nazwanych "bitwą siedmiodniową", stoczonych między 25 czerwca a 1 lipca 1862 roku. Była to pierwsza batalia tej armii pod wodzą generała Roberta E. Lee, nazywanego niekiedy "Królem Łopaty", z uwagi na to, że do tej pory zajmował się m.in. organizowaniem kopania okopów wokół Richmond. Niespecjalnie imponowało to żołnierzom przekonanym, że rozgromią jankesów, zanim ci w ogóle pomyślą o zapuszczeniu się w głąb ich ziemi.
Teraz generał Lee zyskał sławę na całym Południu i w Europie. Dzisiejsza młodzież powiedziałaby, że wszedł na arenę dziejów "z bomby". I od razu w wir głównych wydarzeń. Rezultat Kampanii Półwyspowej tchnął w Konfederację nowe pokłady energii oraz co bardzo ważne, ożywił i urealnił nadzieje na uznanie dyplomatyczne Wielkiej Brytanii i Francji. Jednocześnie nadszarpnął morale Unii, pogłębił konflikty w dowództwie armii i zasiał kolejne wątpliwości, czy wygrana będzie kiedykolwiek możliwa. Stronnictwo pokojowe zyskało kolejne argumenty na rzecz tezy, że wojna będzie zbyt długotrwała, krwawa i kosztowna.
Jednak prezydent USA Lincoln ani myślał rezygnować. Z Waszyngtonu na południe ruszyła kolejna, 65-tysięczna armia pod wodzą gen. Pope’a, ale w sierpniu niektóre jej części zostały pobite przez konfederatów pod Cedar Mountain i nad Bull Run. 1 września padł natomiast remis pod Chantily – 32 km od Waszyngtonu. Na północy zapanowała trwoga. Rebelianci grasowali w okolicach stolicy. Trzeba wszelako pamiętać, że Waszyngton leżał w obrębie neutralnego (aczkolwiek okupowanego przez żołnierzy Unii) stanu Maryland, graniczącego z Wirginią. Odległość pomiędzy stolicą USA a CSA wynosiła mniej niż 200 km. Dlatego kampanie w Wirginii miały tak duże znaczenie dla przebiegu wojny.
W punkcie wyjściowym naszej kampanii tzn. kampanii w Maryland, sytuacja wyglądała zatem następująco: unijna Armia Pope’a, która miała złamać Konfederację, wycofała się do fortyfikacji wokół Waszyngtonu. Armia Potomaku McClellana wróciła długą drogą wodną z Półwyspu, (płynąc najpierw w dół rzeki James, potem wzdłuż zatoki Chesapeake i w końcu górę Potomaku). Nie połączyła się na czas walki z siłami Pope’a, jak chcieli Lincoln i Halleck (McClellan zadbał o to, żeby nie zdążyła). Armia Północnej Wirginii stacjonowała natomiast w Chantily i Centreville nieopodal Waszyngtonu.
Inicjatywa leżała po stronie Konfederacji. Generał Lee postanowił niezwłocznie ruszyć na północ. Prezydent Jefferson Davis zaakceptował jego plan. Istniała oczywiście opcja uderzenia na Waszyngton, ale Lee i Davis uznali takie przedsięwzięcie za przerastające możliwości Armii Północnej Wirginii. Próba oblężenia ufortyfikowanego miasta byłaby skazana na niepowodzenie, tym bardziej wobec przewagi liczebnej strony broniącej. Można było też wycofać się w głąb Wirginii i skrócić dzięki temu własne linie zaopatrzenia. Tam zaczekać na kolejne natarcie Unii i ponownie je odeprzeć. Politycznie jednak niewiele by to sprawie Południa dawało. Wojskowo również, bo wycofanie się osłabiłoby morale armii będącej na fali zwycięstwa, a ponadto powiększyłoby dysproporcję sił. Zdolności Północy do odtwarzania straconych zasobów tak ludzkich, jak i materiałowych, były bowiem znacznie większe niż Południa. Konfederacja potrzebowała możliwie szybkiego rozstrzygnięcia.
Lee upatrywał zatem szans w zadaniu federalnym ciężkich strat na ich terytorium, połączonym z przedłożeniem propozycji zawarcia pokoju. Nawet gdyby oferta została odrzucona, to antywojenne stronnictwo na Północy dostałoby w swój wachlarz kolejny argument przeciw orędownikom przywrócenia Unii za wszelką cenę.
Kampania w Maryland
3 września Lee wyruszył na północ z 55-tysięczną Armią Północnej Wirginii. Na czele dwóch potężnych korpusów miał swoich najbardziej zaufanych dowódców – Thomasa Jacksona i Jamesa Longstreeta. Gremium kierownicze uzupełniał bezcenny gen. Jeb Stuart, dowodzący kawalerią.
Żeby dostać się na terytorium Unii, południowcy musieli przejść przez jeden z czterech stanów granicznych, leżących między Stanami Zjednoczonymi a Stanami Skonfederowanymi. Ich władze nie opowiedziały się po żadnej stronie konfliktu, a ludność była w tym zakresie podzielona. Idąc z Wirginii na unijną Pensylwanię, Lee musiał wkroczyć do Maryland. Legislatura tego stanu potępiła wojnę, "którą Rząd Federalny wypowiedział Skonfederowanym Stanom", ale jednocześnie odmówiła rozważenia secesji. Faktycznie Maryland, jak wspomniałem, znajdował się pod jankeską okupacją. Już w 61. roku Lincoln kazał aresztować prokonfederackich delegatów, w tym burmistrza i szefa policji Baltimore, stłamsił niewygodnych dziennikarzy, po czym odbyły się lokalne wybory, które w tej sytuacji z łatwością wygrali zwolennicy Unii.
4 i 5 września Lee, Jackson i Longstreet przekroczyli Potomak i weszli do Maryland. O ile morale żołnierzy było wysokie, to niedostatki aprowizacyjne nastręczały nie lada problemów. Niedożywienie powodowało wychudzenie i rozmaite choroby. Brakowało odzieży, a szczególnym utrapieniem dla armii nastawionej na szybkie marsze, był około 20-procentowy deficyt butów. Ponadto, większość żołnierzy dysponowała słabszymi muszkietami niż unioniści. Maruderstwo i dezercje szerzyły się na skalę do tej pory w walecznych oddziałach Południa niespotykaną. "Zbieranina najdzikszych istot, jakie widziałem" – napisał korespondent gazety "Baltimore Amercian", gdy zobaczył wygłodniałą, obdartą armię rebeliantów.
Częściowo konfederaci uzupełnili braki w mieście Frederick, do którego dotarli 6 września. Lee oczywiście surowo zakazał jakichkolwiek grabieży na cywilach. Jego ludzie płacili za zaopatrzenie i rekwirowaną żywność. Przydatnego sprzętu nie było zresztą zbyt wiele, bo przed ich przybyciem został w razie czego wywieziony. Najważniejsze było jednak to, że żołnierze odświeżyli się, odpoczęli i najedli. Zawód stanowiło dla nich natomiast chłodne przyjęcie przez miejscowych. Okazało się też, że Lee był nadmiernym optymistą, licząc na zwerbowanie w swoje szeregi okolicznej prosecesyjnej ludności.
Armia Potomaku "Młodego Napoleona"
Tymczasem stacjonująca pod Waszyngtonem unijna armia również została dotknięta falą dezercji. Po przegranych na Półwyspie i nad Bull Run morale było najniższe od początku wojny. Dla Lincolna podstawowy problem stanowiło teraz obsadzenie dowództwa. Zadanie nie było proste, bo (na tym etapie wojny) nie dysponował nikim, kto z uwagi na swą niepodważalną reputację, byłby naturalnym kandydatem, jak generał Lee w Konfederacji. Sytuację komplikowały też antagonizmy polityczne przebiegające po linii Demokraci – Republikanie oraz wynikłe w trakcie walk z powodu wzajemnych oskarżeń poszczególnych generałów o złe dowodzenie. Halleck unikał rozstrzygania tych konfliktów, a w tamtym czasie był podłamany rozwojem wydarzeń. W Waszyngtonie wiedzieli już, że Lee idzie na Maryland i atmosfera stała się naprawdę nerwowa.
Nie było czasu do stracenia. Propozycje objęcia armii otrzymał od amerykańskiego prezydenta gen. Ambrose Burnside. Odrzucił ją, wskazując, że jedynie McClellan jest wystarczająco kompetentny, by kierować taką siłą. Co do jego zdolności organizacyjnych panowała powszechna zgoda. To on kierował formowaniem i szkoleniem Armii Potomaku. Nie było też wątpliwości, że to z nim najchętniej identyfikowali się zwykli żołnierze. Nie stracił autorytetu nawet po spektakularnej porażce w Kampanii Półwyspowej. Kiedy w początkowej fazie wojny wygrał dwie malutkie bitwy, media ochrzciły go "Młodym Napoleonem". Żołnierze nazywali go też po prostu "Małym Mackiem".
McClellan miał jednak wielu wrogów, zarówno w dowództwie armii, jak i w rządzie. Szczególnie zwalczała go frakcja tzw. radykalnych Republikanów, a to z racji tego, że jasno opowiadał się przeciwko emancypacji niewolników. Także Lincoln z wzajemnością nie cierpiał McClellana. Niespełna 37-letni, niepokorny generał był zagorzałym Demokratą, a Lincoln, jak wiadomo, Republikaninem. (Dwa lata później to właśnie McClellan uzyska nominację Partii Demokratycznej i zmierzy się z nim w wyborach prezydenckich). Poza tym prezydent słusznie miał McClellanowi za złe, że nie wsparł Pope’a, gdy ten był rozbijany przez Jacksona w bitwach pod koniec sierpnia. Dla Lincolna najważniejsze było jednak ponowne scalenie Unii. Ostatecznie, wbrew woli większości członków swojego gabinetu, postanowił wcielić armię Pope’a do Armii Potomaku i powierzyć McClellanowi dowództwo nad wschodnim teatrem operacyjnym.
W ciągu pięciu dni McClellan przeprowadził szybką reorganizację wojska. Chcąc wykorzystać szansę na zaatakowanie armii Południa daleko od jej baz, Lincoln polecił mu, żeby czym prędzej ruszył w ślad za Lee. Dwa korpusy zachowano do obrony Waszyngtonu, a McClellan 7 września rozpoczął przemieszczanie sześciu korpusów (Hookera, Sumnera, Portera, Burnside’a, Mansfielda i Franklina) w sile 85-tys żołnierzy do Maryland. Armia Potomaku powoli poczłapała na kolejne spotkanie z Armią Północnej Wirginii.
Zagrożona linia zaopatrzeniowa
Tym samym Lee osiągnął pierwszy cel – wyciągnął federalnych z okopów. Stało się to wprawdzie znacznie szybciej, niż przewidywał, ale meldunki zwiadów potwierdzały, że tempo pościgu nie było oszałamiające. Konfederaci wciąż obozowali we Frederick. Przemaszerowali w kierunku północno-zachodnim wykorzystując kolejne linie górskie. Teraz było przed nimi pasmo Gór Południowych (South Mountain), które można było przebyć przez nieliczne przełęcze. Główne przejścia zabezpieczała kawaleria Stuarta. Armie dzieliło ok. 50 km.
Armia Lee żyła głównie z prowiantu miejscowych terenów, ale musiała uruchomić minimalną linię dostaw z Wirginii, choćby dla zaopatrzenia w amunicję. Na jej tyłach znajdował się jednak unijny garnizon w Harper’s Ferry, który blokował ten szlak. Drugi był w oddalonym nieco na zachód Martinsburgu. Łącznie 12,5 tys. jankesów, nie dość, że stanowiących potencjalne zagrożenie dla linii zaopatrzeniowej, to w dodatku mogących utrudnić rebeliantom ewentualny odwrót z Maryland. Wobec całej armii rebelianckiej byłyby jednak bezsilne, toteż McClellan naciskał, aby oba garnizony zostały jak najszybciej ewakuowane. Halleck jednak już 5 września pozostawił decyzję miejscowemu dowództwu, które postanowiło zostać na miejscu. Niebawem przeniosło jedynie załogę z Martinsburga do Harper’s Ferry.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.