Żukow – najgorszy dowódca II wojny

Żukow – najgorszy dowódca II wojny

Dodano: 
Alianccy dowódcy w Berlinie, 1945 r. W pierwszym rzędzie drugi od lewej Gieorgij Żukow.
Alianccy dowódcy w Berlinie, 1945 r. W pierwszym rzędzie drugi od lewej Gieorgij Żukow. Źródło: Wikimedia Commons
Słynny sowiecki marszałek był zwykłym bolszewickim bandziorem. Jego specjalnością było uśmiercanie własnych żołnierzy i kradzieże dzieł sztuki

Wiktor Suworow

Dobry dowódca to taki, który dba o życie swoich żołnierzy. Marszałek Związku Sowieckiego Gieorgij Konstantinowicz Żukow, słynny „pogromca Hitlera”, był złym dowódcą. Zacznijmy od początków jego kariery. Otóż walczył on w wojnie domowej po stronie bolszewików, ale dziwnym trafem nie dostał za tę kampanię żadnego odznaczenia. Pierwszy bolszewicki medal – Order Czerwonego Sztandaru – dostał za stłumienie rebelii w guberni tambowskiej.

Był to desperacki zryw chłopów doprowadzonych do ostateczności czerwonym terrorem. Bolszewicy to powstanie dosłownie utopili we krwi. Mordowali zakładników, pacyfikowali całe wsie, używali gazów bojowych. Można by powiedzieć, że Żukow był wówczas komunistycznym gestapowcem czy esesmanem. Problem w tym, że występowała tu pewna „drobna” różnica. Gestapowcy i esesmani mordowali obcokrajowców, a Żukow i jego koledzy w guberni tambowskiej mordowali własnych rodaków.

Pod Chałchin-Goł

Pierwszą poważną walką Żukowa była konfrontacja z japońską Armią Kwantuńską nad rzeką Chałchin-Goł w 1939 r. Otóż Stalin wysłał wówczas do Żukowa szefa sowieckiego związku pisarzy Władimira Stawskiego. Miał on sprawdzić, co się dzieje w sowieckiej armii i ocenić to oczami cywila. Zszokowany Stawski szybko wysłał do Stalina raport – przez 104 dni Żukow osobiście podpisał 600 wyroków śmierci. Czyli blisko sześć dziennie.

Czytaj też:
Córka Stalina w USA

I nie były to wyroki na szeregowców czy kaprali (Żukow płotkami się nie zajmował), ale na oficerów Armii Czerwonej. Można więc sobie tylko wyobrazić, ilu żołnierzy rozstrzelały plutony egzekucyjne w jego armii. Samo zwycięstwo nad Japończykami wzbudza również sporo wątpliwości. A konkretnie wątpliwości wzbudza to, czy rzeczywiście zwycięstwo to było jego zasługą.

Otóż Żukow w swoich wspomnieniach przytacza nazwiska nawet najmniej ważnych mongolskich żołnierzy, którzy służyli pod jego komendą. Pisze na przykład, że mongolski porucznik o takim a takim nazwisku, na pokładzie takiego a takiego czołgu, dokonał takiego a takiego bohaterskiego czynu. Jak więc widać, miał fenomenalną pamięć. W swoich pamiętnikach „zapomniał” jednak wspomnieć o... szefie swojego sztabu spod Chałchin-Goł. A więc o autorze zrealizowanego wówczas planu operacyjnego.

Dziwne prawda? Oczywiście to ten człowiek był prawdziwym ojcem zwycięstwa nad Armią Kwantuńską. Żukow był zaś oficerem beznadziejnym. Skąd więc tak zawrotna kariera? Wytłumaczył to kiedyś marszałek Konstanty Rokossowski, który zdradził tajemnicę kariery Żukowa. Otóż był to tak fatalny dowódca – a do tego prywatnie człowiek nie do zniesienia – że każde jego pojawienie się w podległych mu formacjach wywoływało panikę.

Co mu tym razem strzeli do głowy? – zastanawiali się inni oficerowie. Naturalnie więc starali się go natychmiast pozbyć. A pozbyć się go mogli tylko poprzez załatwienie mu awansu. Na wyższym szczeblu cała sprawa się jednak powtarzała i tak Żukow piął się po szczeblach kariery. Aż podczas II wojny światowej de facto stał się zastępcą Stalina, drugim człowiekiem w Sowietach. Stalin siedział na Kremlu i rządził krajem, a Żukow siedział w sztabie i dowodził armią.

Zmiażdżyć rannych!

O tym, co wyrabiał podczas II wojny, można by napisać grube tomy. To on był tym oficerem, który wysyłał całe dywizje sowieckie na rzeź. To on stosował taktykę polegającą na pędzeniu tysięcy ludzi pod ogień nieprzyjaciela, wierząc, że w ten sposób uda się „nakryć Niemców czapkami”. Był to szczyt prymitywizmu. Kości milionów zmarnowanych w ten sposób żołnierzy Armii Czerwonej zalegają do dziś w rosyjskich lasach. Nikt ich nie liczył i nikt nie żałował.

Osobnym tematem są słynne bataliony karne, do których można było dostać się za najmniejsze przewinienia. Oficjalnie służyło w nich 400 tys. żołnierzy. W swojej najnowszej książce, która niedługo wyjdzie w Polsce, udowadniam, że to nieprawda. Według dokumentów oddziały te były znacznie liczniejsze. A ich członków traktowano gorzej niż mięso armatnie. Gorzej niż zwierzęta.

Gdy przed sowieckimi pozycjami znajdowało się pole minowe, po prostu kazano im po nim przebiec. W ten sposób nastąpiło „rozminowanie”... Odmówić wykonania tego rozkazu żołnierze oczywiście nie mogli. Za ich plecami znajdowały się bowiem oddziały zaporowe NKWD. Pytany o to Żukow nie widział w podobnych praktykach niczego złego.

Pewnego razu, przebywając na froncie, Żukow zobaczył, że czołgi stoją przed mostem i czekają, zamiast przez niego przejechać. Przywołał do siebie dowódcę i spytał, dlaczego czołgi stoją. Dowódca odparł, że przez most przenoszeni są właśnie ranni. Żukow wyjął pistolet i zastrzelił go na miejscu. Następnie wezwał jego zastępcę. Ten nie miał już podobnych skrupułów i rozkaz wykonał. Czołgi przejechały przez most, zgniatając rannych na miazgę.

Gieorgij Żukow na okładce magazynu "Life", 1944 r. Fot. Time Inc.; photograph by Gregory Weil

Opowieść o Żukowie nie byłaby pełna, gdyby nie wspomnieć o tym, że był złodziejem. Otóż pod koniec II wojny światowej i po jej zakończeniu wywiózł on z okupowanych Niemiec wręcz bajeczne dobra. Obrazy światowych mistrzów, biżuterię, meble, porcelanowe zastawy, srebrne sztućce, broń myśliwską. I nie są to żadne plotki. Wiemy to ze specjalnego raportu przygotowanego dla Stalina przez NKWD.

Otóż agenci bezpieki przeszukali daczę marszałka i się okazało, że była tam tylko jedna rzecz produkcji sowieckiej – wycieraczka do butów. Reszta pochodziła z Niemiec. Żukow miał nawet olbrzymi księgozbiór pięknych, oprawionych w cielęcą skórę cennych niemieckich książek. Problem w tym, że nie umiał czytać po niemiecku... Jego żona zaś nie rozstawała się z ciężką walizką pełną kosztowności.

Próba atomowa

Po zakończeniu II wojny światowej Żukow był bardzo ważną postacią w sowieckiej strukturze władzy. I nic się nie zmienił. W 1954 r. – a więc już po zabójstwie Stalina – zarządził on wielkie manewry na poligonie Tockoje w pobliżu Buzułuku. Wyglądało to tak: Żukow kazał zrzucić potężną bombę atomową o mocy 40 kiloton nad umocnieniami. Następnie nakazał żołnierzom szturmować skażone pozycje. W sumie napromieniował w ten sposób 45 tys. osób.

Wszyscy ci ludzie musieli podpisać specjalne zobowiązania, że przez 25 lat nikomu nie powiedzą o całym eksperymencie. Jego skutki były zaś dla nich straszliwe. Zaczęli chorować – i to bardzo ciężko – właściwie natychmiast. Umierali całymi setkami, a lekarze byli bezradni, bo żołnierze nie mogli im powiedzieć, jakie są przyczyny schorzeń. Tym, którzy przeżyli te 25 lat i mogli wreszcie mówić, i tak nie uwierzono.

Gdy przychodzili do szpitali i mówili, że w 1954 r. ulegli napromieniowaniu podczas ćwiczeń wojskowych w Tockoje, proszono ich, aby to udowodnili. A oni tego udowodnić nie mogli. Według dokumentacji tego dnia byli bowiem w garnizonie okupacyjnym w Legnicy, na przepustce w Moskwie czy w koszarach na Syberii. To był dla tych ludzi prawdziwy dramat. Żukowa to jednak zupełnie nie obchodziło. Podobnie jak Stalin uważał, że „liudiej u nas mnogo”.

Na tle tych wszystkich faktów to, że Żukow kazał się mianować czterokrotnym bohaterem Związku Sowieckiego, zakrawa na ponury żart. Bohaterem można być bowiem tylko pojedynczym. No, od biedy mógłbym zrozumieć, że podwójnym. Jednak poczwórnym! Zdecydowanie dla tego człowieka nie było granic wstydu i pychy. Ci Rosjanie, którzy do dziś uważają go za „geniusza wojny”, są albo głupcami, albo ludźmi, którzy nie znają historii. Czy też raczej ludźmi, którzy nie chcą jej znać.

Artykuł został opublikowany w 8/2013 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.