Waszyngton i Kijów się rozjeżdżają. Groźny moment wojny
To jedna z najbardziej znaczących wypowiedzi od początku wojny rosyjsko-ukraińskiej. Amerykański prezydent wysłał w ten sposób publiczny sygnał w trzy strony.
Po pierwsze – do samego Putina, że droga do negocjacji nie jest zamknięta, choć warunkiem jest wyraźna wola zakończenia działań zbrojnych ze strony Rosji. Po drugie – do wyborców i elity politycznej USA, że Biały Dom przestał wykluczać negocjacje z Rosją, które musiałyby oczywiście oznaczać kompromis. Ma to duże znaczenie wobec przejęcia Izby Reprezentantów przez Republikanów. Zaś kompromis musiałby oznaczać to, co w Polsce nie przechodzi nikomu w głównym nurcie przez gardło: zatwierdzenie strat terytorialnych Ukrainy. Po trzecie – do Kijowa, że to Ameryka jest tutaj rozgrywającym i jeżeli ona postanowi prowadzić rozmowy z Moskwą, Kijów nie będzie mieć nic do gadania.
Robi się to już nudne, ale trzeba to napisać jeszcze raz: w Polsce debata jest tak usztywniona i przesiąknięta propagandą, że wariant negocjacji kończących się jakimś gorzkim dla obu stron porozumieniem prawie w niej nie występuje. Może poza debatami w eksperckim gronie, w trakcie których zostaje na ogół potępiony jako niesłuszny. Wynika to również z tego, że w polskim życiu publicznym nagminnie myli się analizę i opis tego, co się dzieje oraz co jest możliwe czy prawdopodobne, z rozważaniami o tym, co jest słuszne i chwalebne. Polska debata jest przede wszystkim „słusznościowa”, a nie analityczna. Problem w tym, że taki sposób myślenia wydają się podzielać także osoby, od których zależą decyzje o kursie polskiej polityki.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.