W filmie „Good Morning, Vietnam” jest kultowa scena, w której prezenter radiowy amerykańskiej armii w Wietnamie, Adrian Cronauer (mistrzowsko grany przez Robina Williamsa), mający szczerze dosyć cenzurowania serwisu informacyjnego przez smutnych panów w mundurach, w pewnej chwili zamyka się na klucz w studiu i zaczyna nadawać: „No dobrze, dziś w Sajgonie, wedle oficjalnych źródeł, w zasadzie nic się nie wydarzyło. Jedna rzecz, która oficjalnie się nie wydarzyła, to bomba, która nie eksplodowała o 14.30, nieoficjalnie niszcząc kawiarnię Jimmiego Waha…”. Otóż na kanwie niedawnych sporów zastanawiam się, czy dysydenci od jedynie słusznej narracji obozu władzy w kwestii wojny rosyjsko-ukraińskiej nie powinni zacząć argumentować i przedstawiać swych racji właśnie w ten sarkastyczny sposób – ludzie inteligentni wciąż rozumieliby przekaz, a władza być może nie przykuwałaby większej uwagi do głosów dysydenckich, których pozornie by nie było.
Tak się bowiem składa, że irytacja partii rządzącej na odmienne zdanie czy krytykę przybiera już znamiona manii prześladowczej, czego, w rzeczy samej, doświadczył ostatnio redaktor naczelny „Do Rzeczy” Paweł Lisicki. Nie chodzi mi przy tym o to, kto w tej niedozwolonej dyskusji ma rację, ale o wyraźnie wyłaniający się z tego stanu rzeczy fakt: w przeciwieństwie choćby do Stanów Zjednoczonych w Polsce jakakolwiek debata publiczna w kwestii naszego bezpieczeństwa, w związku z wojną na Ukrainie, jest w zasadzie niemożliwa, a jeśli już pojawią się w przestrzeni publicznej jej zalążki, to są one zakrzykiwane. I choć do pewnego stopnia przyzwyczailiśmy się do tego typu kwiecistej formy „dialogu społecznego”, nie tylko ze strony Prawa i Sprawiedliwości, to taka postawa stanowi wprost zaprzeczenie cnoty politycznej par excellence, której niedomiar w obecnej sytuacji nie jest bynajmniej powodem do dumy i radości – chodzi bowiem o roztropność.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.