Wołyńscy zagończycy. Polscy partyzanci w obronie kobiet i dzieci
  • Piotr ZychowiczAutor:Piotr Zychowicz

Wołyńscy zagończycy. Polscy partyzanci w obronie kobiet i dzieci

Dodano: 
Oddział Władysława Kochańskiego „Bomby”
Oddział Władysława Kochańskiego „Bomby” 
Komenda Główna AK w obliczu banderowskiego ludobójstwa zawiodła. Honor organizacji uratowali młodzi oficerowie niższego stopnia.

Dowódca Okręgu AK Wołyń płk Kazimierz Bąbiński „Luboń” rozkaz o powołaniu oddziałów partyzanckich wydał 20 lipca 1943 r. A więc już po apogeum banderowskiej rzezi Polaków. Mimo że decyzja o wyjściu do lasu była dramatycznie spóźniona, w kilku miejscach Wołynia przyniosła wręcz zbawienne skutki.

Część oficerów AK z postawionym przed nimi arcytrudnym zadaniem poradziła sobie wzorowo. Mowa o bohaterskich wołyńskich zagończykach. Ludziach, którzy latem 1943 r. przybyli do wołyńskich baz samoobrony. Polskich twierdz, stworzonych spontanicznie przez Wołyniaków zagrożonych pogromami. Oficerowie ci po przybyciu do baz – dzięki energii, woli walki i fachowej wiedzy wojskowej – poważnie wzmocnili ich możliwości bojowe. Pokazali żołnierzom samoobrony, jak budować fortyfikacje polowe z prawdziwego zdarzenia, jak prowadzić działania obronne i jak iść do ataku. Innymi słowy, oddziałom, które do tej pory miały charakter pospolitego ruszenia, przydali profesjonalizmu. Rozkaz „Lubonia” o stworzeniu oddziałów partyzanckich pierwszorzędnie wykonali m.in. por. Kazimierz Filipowicz „Kord”, który oparł się na bazie samoobrony w Rymaczach, i ppor. Władysław Cieśliński „Piotruś”, który podjął współpracę z bazą w Bielinie.

Czytaj też:
Zychowicz pisze o zdradzie na Wołyniu. To wstrząsająca książka

„Bomba” w Hucie

Szczególnie piękną kartę zapisał por. Władysław Kochański „Bomba”, cichociemny, który ze swoimi ludźmi udzielił wsparcia samoobronie w Hucie Stepańskiej w powiecie kostopolskim. W połowie lipca 1943 r. miejscowe dowództwo UPA podjęło decyzję o zniszczeniu huty. W tym celu ściągnęło potężne siły z całego północnego Wołynia. 16–18 lipca 1943 r. stoczono niezwykle dramatyczną, zaciętą bitwę. W najtrudniejszym dla obrońców momencie „Bomba” przejął dowodzenie. Kolejne fale upowców rozbijały się o umocnienia. Dochodziło do zażartych walk wręcz, podczas których w szeregach nieprzyjaciela spustoszenie szerzyły oddziały polskich… kosynierów!

Polacy i Ukraińcy ścierali się na uliczkach i podwórkach, strzelając do siebie, dźgając pikami i rąbiąc siekierami. Gryząc i okładając pięściami. Zaatakowali naszą osadę – wspominała Janina Franuś-Włoszczyńska. – Okrążyli i zaczęli palić. Dzwony uderzyły na trwogę. Kto żyw, zaczął uciekać do szkoły murowanej, piętrowej. To była nasza forteca. Szli na nas kilkoma rzutami i krzyczeli: – Hurra! Wziat’ Lachiw! Psy wyły, bój trwał trzy dni. Determinacja obrońców była olbrzymia. Wiedzieli, że jeżeli twierdza padnie, ich los będzie przypieczętowany. Kapitan „Bomba” nie tylko dowodził, lecz także brał udział w walce. W pewnym momencie został ranny w prawą rękę, ale się nie wycofał. Na placu boju pozostał do końca.

(…)

Cały tekst dostępny w najnowszym numerze miesięcznika "Historia do Rzeczy!"

Cały artykuł dostępny jest w 7/2019 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.