Koszmar w kopalni soli. Zapomniana sowiecka zbrodnia na Polakach
  • Piotr ZychowiczAutor:Piotr Zychowicz

Koszmar w kopalni soli. Zapomniana sowiecka zbrodnia na Polakach

Dodano: 10
Masowy grób ofiar NKWD na terenie kopalni „Salina”
Masowy grób ofiar NKWD na terenie kopalni „Salina” Źródło: Wikimedia Commons / Fot: Ruslan.r
Jednej z najbardziej drastycznych masakr Sowieci dokonali w Dobromilu. Oprócz broni palnej do uśmiercania ofiar użyli młotów.

Do celi, w której siedział Michał Mocio, wkroczyli NKWD-ziści. Kazali więźniom rozebrać się i wychodzić dwójkami na korytarz. Mocio znalazł się w jednej z pierwszych dwójek. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, poczuł potężne uderzenie w skroń, które zlało się z ogłuszającym hukiem wystrzału. Z twarzą zalaną krwią zwalił się na posadzkę.

Był półprzytomny, gdy poczuł, jak oprawcy chwytają go za nogi. Wleczono go w dół po schodach, jego głowa boleśnie obijała się o schody. Nie mógł jednak wydać choćby cichego jęku. Gdyby bolszewicy zorientowali się, że nadal żyje, zostałby natychmiast dobity. Wyniesiono go na więzienny dziedziniec, gdzie pochylił się nad nim jeden z morderców.

– Ten już gotów – powiedział.

Mocio został wrzucony do dołu śmierci, w którym piętrzyły się już ciała innych zamordowanych. Po chwili zaczęły na niego spadać kolejne trupy. Niektóre ofiary dawały jeszcze oznaki życia. Mocio starał się wygrzebać, wypełznąć spod zwału lepkich od krwi, wijących się trupów. Stracił przytomność.

Ocknął się dopiero w nocy, kiedy na więziennym dziedzińcu panowała już głucha cisza. Bolszewiccy oprawcy uciekli, pozostawiając za sobą przerażający obraz ludzkiej rzeźni. Mocio wyczołgał się na powierzchnię, oparł o mur i znowu stracił przytomność. Rano odnalazły go greckokatolickie zakonnice, które weszły na teren opuszczonego więzienia. Trafił do szpitala. Tam początkowo nie został rozpoznany przez rodzoną siostrę. Jego twarz przypominała bowiem jedną wielką ranę, a włosy były białe jak śnieg. Michał Mocio w 1941 r. miał zaś… 21 lat.

Koszmar ten rozegrał się 26 czerwca 1941 r. w więzieniu w Dobromilu 100 km na zachód od Lwowa. Była to jedna z serii niebywale drastycznych masakr dokonanych przez NKWD po ataku Niemiec na Związek Sowiecki. Masakr, które pochłonęły kilkadziesiąt tysięcy ofiar.

Szczegółowe przedstawienie zbrodni w Dobromilu – który leży tuż za obecną granicą Polski – pozwoli czytelnikowi zapoznać się z mechanizmem tej sowieckiej kampanii mordów. O tym, co wydarzyło się w tym miasteczku, wiemy z akt śledztwa, które w tej sprawie prowadził IPN, oraz wydanej w 2013 r. poruszającej książki ks. Jacka Waligóry „Zapomniana zbrodnia w Dobromilu-Salinie”.

Krew po kostki

W Dobromilu czerwoni mordowali w dwóch miejscach. W więzieniu oraz w położonej w pobliżu miasta kopalni soli Salina (wieś Lacko). Ofiarami byli miejscowi. A więc głównie Polacy i Ukraińcy. Ludzie aresztowani przez cały okres okupacji sowieckiej 1939–1941 i więźniowie z Przemyśla przypędzeni do Dobromila po rozpoczęciu przez Niemców operacji „Barbarossa”.

Czytaj też:
Kto zabił Świerczewskiego. Kulisy śmierci gen. „Waltera"

Zacznijmy od masakry w więzieniu. Sowiecka bezpieka szybko zorientowała się, że będzie musiała wycofać się z Dobromila – tempo niemieckiej ofensywy było bowiem zawrotne. Armia Czerwona niemal nie stawiała oporu, jej żołnierze nie mieli ochoty walczyć za znienawidzoną władzę bolszewicką. Po wyrżnięciu komisarzy przechodzili masowo na stronę Niemców.

NKWD w Dobromilu postanowiło więc zatrzeć ślady swojej zbrodniczej działalności. Mieszkańcy widzieli unoszące się nad więziennym murem kłęby dymu – bezpieka zaczęła palić akta. Sowieci przystąpili również do ostatniej, gorączkowej fali aresztowań. Jej ofiarą padli ci „wrogowie ludu”, którzy wcześniej uniknęli zatrzymania. Przypominało to zwykłą łapankę.

Przemoc zaczęła się wylewać na ulice. Sowieci mordowali przedstawicieli polskich elit. Między innymi dyrektora gimnazjum i ks. Jana Wolskiego. Ten ostatni natknął się na patrol, kiedy szedł do chorego z Najświętszym Sakramentem. Dostał dwie kule w klatkę piersiową, a następnie oprawcy przebili mu brzuch bagnetem.

Jednocześnie odbywała się „ewakuacja” – w rzeczywistości była to paniczna ucieczka – sowieckiego aparatu administracyjnego. Więzienie Sowieci postanowili opuścić w nocy z 26 na 27 czerwca. Zgodnie z wytycznymi kierownictwa NKWD Niemcy nie mogli jednak znaleźć w nim choćby jednego żywego więźnia…

Na początku oprawcy nie chcieli alarmować mieszkańców miasta i postanowili „mokrą robotę” wykonać po cichu. Miejsce kaźni urządzono w składzie drewna. Wprowadzano do niego więźniów pojedynczo, a tam czekał już kat z pięciokilogramowym młotem przymocowanym do grubego, stalowego pręta. Był to miejscowy współpracownik NKWD pochodzenia żydowskiego o nazwisku Grauer lub Kramer. Ofiary uśmiercał potężnym uderzeniem w głowę.

Masakry prowadzonej w tym stylu nie wytrzymał nerwowo naczelnik więzienia. Zwrócił się do prowadzącego egzekucję oficera NKWD Aleksandra Malcewa, aby zamiast młotkiem zabijać ludzi za pomocą broni palnej. A więc bardziej „humanitarnie”.

– Jeżeli tak mówisz, to jesteś taki sam jak oni – miał odpowiedzieć bolszewik.

Następnie wyjął z kabury nagana i zastrzelił naczelnika.

W tym momencie NKWD-ziści wpadli w morderczy amok. Niemcy byli blisko – nie było już czasu na dalsze „ceregiele”. Oprawcy zaczęli wyciągać ludzi z cel i strzelać do nich na korytarzach, na schodach, w celach. Bili ich kolbami, dźgali bagnetami. Zakrwawione ciała wrzucali do jam wykopanych na dziedzińcu, których nie zdążyli nawet zakopać.

Ratusz w Dobromilu

„Zmusili nas pod groźbą rewolwerów do wyjścia na podwórze – zeznawał przed niemieckim śledczym jeden z ocalałych Dymytr Dwulit. – Musieliśmy położyć się twarzą do ziemi niedaleko dołu. Potem rozstrzeliwano po kolei, niedaleko dołu. Ja dostałem postrzał w tył głowy, kula drasnęła mnie tylko. Zostałem jednak wrzucony do dołu. Na mnie wrzucono jeszcze innych zamordowanych. Słyszałem odgłos łamanych kości. Słyszałem, jak rozstrzeliwano aresztowanych w celach, bo nie chcieli ze strachu wychodzić na podwórze”.

Gdy około godz. 5 nad ranem 27 czerwca ostatni bolszewicy uciekli z więzienia, do budynku ostrożnie zaczęli zbliżać się pierwsi mieszkańcy. Całą noc słyszeli kanonadę i straszliwe krzyki mordowanych ludzi. Jednym z pierwszych, który przekroczył bramę, był miejscowy żydowski lekarz. Po krótkim pobycie na terenie więzienia wybiegł przerażony, krzycząc do ludzi:

– Nie chodźcie tam, nie chodźcie! Nawet w piekle takiego zezwierzęcenia nie zobaczycie!

Artykuł został opublikowany w 7/2016 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.