Amerykański hegemon. Jak USA zostały supermocarstwem

Amerykański hegemon. Jak USA zostały supermocarstwem

Dodano: 
Nowy Jork
Nowy Jork Źródło:Pixabay / Domena publiczna
Jan Sadkiewicz II Przywódcy amerykańscy stanowili wzór elit spełniających swój podstawowy obowiązek – dbanie o bezpieczeństwo i dobrobyt swoich obywateli. Obowiązku tego nie przysłaniały im żadne idealistyczne rojenia

Brytyjski historyk John Robert Seeley napisał w 1883 r., że Wielka Brytania zdobyła swoje imperium w przypływie roztargnienia. Wrażenie równie bezwiednego może robić marsz ku potędze tego mocarstwa, które niedługo później zdetronizowało Albion na pozycji najsilniejszego państwa globu – Stanów Zjednoczonych.

Przyjmowaniu takiego poglądu może sprzyjać właściwe Amerykanom odżegnywanie się od polityki siły oraz rola orędownika porządku, apostoła demokracji, stróża prawa międzynarodowego i obrońcy narodów słabszych przed zakusami silniejszych, z której pełnieniem Waszyngton (słusznie czy niesłusznie) kojarzy się (szczególnie w Polsce) dzisiaj. Jak jednak przekonuje amerykański profesor John Mearsheimer, osiągnięcie przez USA pozycji hegemonicznej nie było ani dziełem przypadku, ani skutkiem bardziej cnotliwego podejścia do stosunków międzynarodowych, ale efektem konsekwentnego, a czasem wręcz bezwzględnego stosowania zasad realizmu politycznego. Mearsheimer przypomina, że strategiczna pozycja 13 kolonii, które w 1783 r. ostatecznie uniezależniły się od Korony brytyjskiej, była bardzo niepewna. Młode państwo, przywiązane do zachodniego brzegu Atlantyku, było stosunkowo słabe, a do tego otoczone przez posiadłości mocarstw europejskich – Wielkiej Brytanii, Francji i Hiszpanii – oraz terytoria wrogo nastawionych plemion indiańskich.

Zdobywcy i gospodarze

Odpowiedzią Amerykanów na to wyzwanie była przede wszystkim konsekwentna i prowadzona z niesłychanym rozmachem ekspansja terytorialna, dzięki której nie tylko powiększano obszar państwa, lecz także odbierano innym mocarstwom potencjalne bazy dla wrogich działań – a Amerykanie nie bez podstaw obawiali się, że Europejczycy (w szczególności Brytyjczycy) będą chcieli zastopować ich rozwój. Ekspansję tę realizowano w znacznej mierze w sposób pokojowy – w 1803 r. odkupiono od Francuzów Luizjanę, a w 1867 r. od Rosjan Alaskę – bądź z wykorzystaniem ograniczonej presji militarnej, tak jak w przypadku odebrania Florydy z rąk Hiszpanów w roku 1819. Kiedy jednak do sąsiada nie przemawiały ani oferty pieniężne, ani zawoalowane groźby, Stany Zjednoczone nie wahały się przed użyciem siły. W 1846 r. wypowiedziały wojnę Meksykowi i po trwającym niespełna dwa lata jednostronnym konflikcie odebrały mu tereny stanowiące obecnie południowo-zachodnią część USA. Władza Waszyngtonu sięgała już wtedy wybrzeża Pacyfiku.

Z tą chwilą ekspansja terytorialna Amerykanów wyraźnie wyhamowała. Istniały co prawda plany aneksji Kanady bądź niektórych wysp Morza Karaibskiego, osłabła jednak determinacja do ich realizacji, ponieważ po 1848 r. dalsze rozszerzenie terytorium nie było już – najprościej rzecz ujmując – potrzebne z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa. Konieczna była za to konsolidacja zdobytych obszarów.

Proces ten przebiegał w imponującym tempie, choć nie obyło się w nim bez wydarzeń dramatycznych. Najpoważniejszą próbę dla wzrastającej potęgi stanowiła wojna secesyjna, w wyniku której zażegnano nie tylko niebezpieczeństwo rozpadu kraju, lecz także przede wszystkim pojawienia się na kontynencie amerykańskim równorzędnego konkurenta. Aby uświadomić sobie stawkę tego konfliktu, trzeba zrozumieć, że przetrwanie Skonfederowanych Stanów Ameryki pozwoliłoby mocarstwom europejskim na wygrywanie obu państw amerykańskich przeciwko sobie nawzajem, a co za tym idzie – uniemożliwiło Waszyngtonowi zdobycie hegemonii regionalnej i prowadzenie aktywnej polityki w innych częściach świata. To tłumaczy bezwzględność, z jaką potraktowano niepodległościowe aspiracje południowców.

Artykuł został opublikowany w 12/2021 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.