Niemieckie dno piekła. „To było najgorsze miejsce na Ziemi”

Niemieckie dno piekła. „To było najgorsze miejsce na Ziemi”

Dodano: 
Więźniowie na tzw. schodach śmierci w niemieckim obozie Mauthausen-Gusen
Więźniowie na tzw. schodach śmierci w niemieckim obozie Mauthausen-GusenŹródło:Wikimedia Commons / Bundesarchiv, Bild 192-269 / CC-BY-SA 3.0
5 maja 1945 r. US Army wyzwoliła niemiecki obóz koncentracyjny Mauthausen-Gusen. - Niektórzy więźniowie mówili nawet, że chętnie by wrócili z Gusen II do Auschwitz, nawet na kolanach, jeżeli ktoś dałby im wtedy wybór - mówi Stanisław Zalewski (ur. 1925 r.), prezes Polskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych.

Piotr Włoczyk: Był pan w Auschwitz, Mauthausen, Gusen I i Gusen II. Gdzie było najstraszniej?

Stanisław Zalewski: O ile obóz Gusen I zwany był przedsionkiem piekła, o tyle Gusen II był uważany za dno piekła. To dosyć powszechna opinia więźniów, którą również ja podzielam. Oba obozy były po sąsiedzku, ale Gusen II było wtedy najgorszym miejscem na Ziemi.

A nie Auschwitz?!

Nie. Niektórzy więźniowie mówili nawet, że oni by chętnie wrócili z Gusen II do Auschwitz, nawet na kolanach, jeżeli ktoś dałby im wtedy wybór.

Dlaczego?

Z powodu potwornego reżimu, zagęszczenia więźniów, znęcania się nad nimi. Gusen II był obozem najcięższej, III kategorii, kapowie byli tam najgorsi ze wszystkich, zmiany w podziemnej fabryce samolotów Bergkrisgtall trwały po 12 godzin. W Gusen I zmiany były krótsze i było tam dużo bliżej do zakładów produkcyjnych, więc więźniowie mieli dużo więcej czasu na odpoczynek.

Jak długo był pan w obozach Mauthausen, Gusen I i Gusen II?

Dokładnie 545 dni. W Mauthausen, które było obozem-matką sieci obozów Mauthausen-Gusen, pojawiłem się 6 listopada 1943 roku. Po dwóch dniach „pobytu” w tym obozie i kąpieli na świeżym powietrzu – przypomnę, że to był listopad – dostaliśmy kalesony, cienkie koszule i trepy, i pognani zostaliśmy pięć kilometrów dalej do Gusen I. Tam czekały mnie dwa tygodnie „kwarantanny”.

Do czego się sprowadzała ta „kwarantanna”?

To było noszenie kamieni z kamieniołomu do młyna do kruszenia. Kto był słaby, ten padał pod ciężarem kamieni, a kapo go dobijali kijami. Tak wyglądała selekcja więźniów. Zresztą w tym miejscu do dziś działa zakład kamieniarski.

Jeden z baraków w KL Mauthausen

Podczas tej „kwarantanny” chodziliśmy po podobnych schodach śmierci, jakie można dziś oglądać w Mauthausen. Nasze były jednak mniejsze i mniej strome. Niestety, schody z Gusen I, zostały zniszczone, wraz z całym obozem, ponieważ po wojnie nikt nie zadbał o zabezpieczenie tego terenu i uczynienie z niego miejsca pamięci.

Kamienie sami sobie wybieraliście?

Na szczęście tak. Cała sztuka polegała na tym, żeby brać na barki taki głaz, który był płaski, ale duży pod względem powierzchni. Jak się przechodziło obok SS-mana, to trzeba się było uginać pod jego ciężarem. To była taktyka przetrwania.

I nadzorcy dawali się tak oszukać?

Różnie to bywało. Nadzorcy patrzyli, co więzień niesie. Jeżeli według ich uznania kamień był za mały, to więzień dostawał kijem. Mnie udało się jednak uniknąć bicia podczas tej „kwarantanny”.

Po odbyciu kwarantanny przydzielony zostałem do komanda transportowego.

Ta szrama na pańskiej twarzy to „pamiątka” z tamtych czasów?

Mam ją od czasu uwięzienia w Gusen I. W komandzie transportowym zdejmowaliśmy maszyny z wagonów i na wózku ciągnęliśmy to do hali produkcyjnej Messerchmitta. Produkowano tam – jak się później dowiedziałem – elementy do rakiet balistycznych V1 i V2. Któregoś dnia po drodze skombinowaliśmy kilka ziemniaków i wsadziłem je do pieca w hali fabrycznej.

Wizytacja obozu Mauthausen. W pierwszym szeregu od lewej: Heinrich Himmler, Franz Ziereis i Karl Wolff

Idąc po ziemniaki musiałem przejść obok stolika, przy którym siedziało dwóch SS-manów nadzorujących pracę na hali. Należało przy nich iść krokiem defiladowym i zdjąć czapkę. Przechodząc obok nich zostałem zatrzymany, gdyż powiedzieli, że przejście było nieregulaminowe. Musiałem zawrócić i przejść ponownie obok nich. Przechodząc po raz drugi obok nich potknąłem się o celowo wysuniętą nogę SS-mana. Usłyszałem: „Halt!”. Podszedł do mnie SS-man i uderzył mnie pięścią w głowę. Zachwiałem się, ale nie upadłem. Doskoczył do mnie drugi SS-man i jak mnie strzelił w twarz... Padłem jak długi. Od uderzenia zrobił mi się potem ropień, bo nie było tego czym opatrzyć. Stąd ta szrama na policzku. Może to głupie, ale leżąc wtedy an podłodze myślałem przede wszystkim o tych ziemniakach – czy aby nie spaliły się.

Gorzej było z nogą. Z niedożywienia zrobiła mi się na niej flegmona. Ta rana gniła i miałem do wyboru: albo nic z tym nie zrobić i cierpieć,stać się niezdolnym do pracy, albo pójść do szpitala obozowego, z którego nie zawsze wychodziło się żywym. Postanowiłem iść do szpitala, czyli na tzw. „rewir”. W szpitalu sztubowy, odpowiadający za połowę baraku, okazał się być warszawiakiem z Pragi! Powiedział, że przy Ząbkowskiej jego rodzice mieli cukiernię. Znałem to miejsce, bo mama wysyłała mnie tam po ciastka.