Choć niektórzy uznawali go za katastrofistę, był przede wszystkim pisarzem Wierności. Nie tyle obrońcą spraw przegranych, co heroldem niepokonanych. W samej walce jest nadzieja – mógł powtarzać za de Maistre’m. Wolność dla niego była nieodłączna od tożsamości, bo bez niej „wolność” staje się sloganem pozbawionym jakiejkolwiek treści. Aby pozostać, kim się jest – trzeba być, kim się jest. Jak stary, żyjący od urodzenia na wygnaniu, król Robert, ojciec bohatera „Sire’a”.
Nosił dumnie imię protoplasty Kapetyngów, a odrzucony przez świat – mówił „ze smutnym humorem” i „często drwił sam z siebie. W ten sposób udawało mu się nie poddawać rozpaczy. Czasem mówił poważnie, ale trzeba było się tego domyślać, bo nie akcentował tej powagi, jakby sam tylko połowicznie wierzył w to, co mówi”. Stary król nie musiał jednak „wierzyć” w swą misję, bo po prostu ją miał, był nią, uosabiał ją i nikt nie mógł ani zdjąć z niego jej brzemienia, ani go w jego niesieniu zastąpić. Jak bowiem kończył już całkiem poważnie – „królewskość nie polega na tym, że się ma”, że się ma na przykład koronę, władzę czy choćby uznanie, „ale na tym, że się jest”.
Ten dar tożsamości był i jest ostoją wolności w czasach największych nawet klęsk. W moim ulubionym fragmencie Raspaila kardynał Jean Carrier, przy ognisku na biwaku, mówi do ostatnich wiernych Benedykta XIII: „Sobór chciał zreformować Kościół i nic z tego nie wyszło, a tu to się dzieje. Dziękujmy Niebu za to ewangeliczne ogołocenie”.
Autor „Sire’a” był pisarzem Nadziei. Niezależnie od tego, czy ją żywił, tak jak jego bohaterowie. Stary król Robert mówi do syna: „oczywiście ty też będziesz królem, za trzy lata albo za trzy tysiące lat”. Wszystko w ręku Wszechmogącego Boga. Jeśli Jego miłosierdzie pozwoli – Jean Raspail już będzie mógł stanąć obok władców, których dziedzictwa tak pięknie bronił.
Czytaj też:
Wilk na tropie Giertycha