Smutne to wszystko, bardzo smutne. Kraj, który mógłby być wzorem nowoczesnego kapitalizmu, pełen młodych, ambitnych, przedsiębiorczych ludzi, jest rozrywany przez polityczną rywalizację między dwiema partiami, które kapitalizmu nie lubią.
Obie uchodzą za „centroprawicę” czy też „prawicę” par excellence, co w przypadku Platformy Obywatelskiej może dziś jedynie wywoływać uśmiech politowania, a w przypadku PiS – budzić poważne wątpliwości. Tak czy inaczej ubiegłotygodniowe exposé Donalda Tuska raz jeszcze dowiodło, że wyborca o liberalnych poglądach na gospodarkę ma dziś wybór między dżumą (PO), cholerą (PiS), demencją (Kongres Nowej Prawicy) i schizofrenią (Twój Ruch).
Premier chce zapewnić swojej partii zwycięstwo, rozdając pieniądze na lewo i prawo. Dopóki je ma. Za chwilę jednak mieć ich nie będzie. To, co proponuje Polsce Tusk, nie jest już nawet socjalizmem. To kolejna odsłona serialu pod tytułem „Rozbój w biały dzień”. Pierwszym był oczywiście „skok stulecia” na otwarte fundusze emerytalne. To tak, jakby złodziej w tramwaju ukradł 20 portfeli, następnie rozdał pieniądze wszystkim stu pasażerom i oczekiwał gromkiego: „Dziękujemy, łaskawco!”.
Jeśli w przyszłym roku wybory do Sejmu wygra PiS, to można będzie jeszcze liczyć na to, że jakimś cudem powtórzy się sytuacja z roku 2005 – wtedy Jarosław Kaczyński także postulował „Polskę solidarną” (czytaj: socjalną), po czym obniżył podatki i nakręcił gospodarkę. Jeśli wygra PO, to czekają nas kolejne cztery lata kapitalizmu dla partyjnych towarzyszy i znajomych królika oraz turbosocjalizmu dla całej reszty.