Z miejscowych zostają jabłka, gruszki, z przyjezdnych cytrusy, banany i rozmaite efemerydy ciepłych klimatów jak figi, marakuje czy smaczny owoc o brzydkiej nazwie: kaki. Zwany inaczej persimmonem. Kto był na południu Hiszpanii czy Włoch w zimie, ten mógł widzieć drzewa obwieszone pomarańczowymi kulami, z daleka zręcznie podszywającymi się pod pomarańcze.
Mamy też mrożonki. Przygotowując zdrowe śniadanie, postanowiłam użyć czarnych jagód. Cóż zdrowszego i bardziej naturalnego niż jagody, przez krakowiaków zwane borówkami? Runo leśne, najbardziej swojskie ze swojskich. Tak swojskie itak smaczne, że dały imię niejednej pięknej dziewczynie, niejednemu jogurtowi oraz opowieści Marii Konopnickiej. Długo po Konopnickiej, w późnych latach 70., na nasze osiedle Stegny w Warszawie, gdzie wówczas mieszkałam, we wczesne letnie poranki przychodziła kobieta z koszami wyłożonymi płótnem, a w nich... – Jagooody, jagooody, jagooody – jej śpiewny refren rozbrzmiewał melodyjnie i niósł się echem wśród bloków. I zaraz koło pani jagodzianki wyrastała gromadka lekko zaspanych lokatorów. A ona metalową kanką o pojemności pół litra odmierzała owoce.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.