Mało jest bowiem tytułów tak otwarcie mówiących o Bogu. Bogu, który wchodzi w nasze życie, leczy rodziny, wzmacnia człowieka. Twórcy filmu – za autorem powieści – stawiają pytania najistotniejsze: o sens cierpienia, granice przebaczenia, tajemnicę Bożego miłosierdzia. Pytając ostro i udzielając zadziwiająco sugestywnych odpowiedzi, pozwalają w czasie ponaddwugodzinnej projekcji wzruszyć się do łez, odnieść obrazy do własnego życia, podjąć nawet jakieś postanowienia. Piszę tak, bo przecież trzeba traktować „Chatę” w reżyserii Stewarta Hazeldine’a jako kino gatunkowe, christian movie, które rządzi się swoimi regułami. Bez zaakceptowania tej specyfiki nie wejdziemy w świat filmu i pozostaniemy na zewnątrz, wybrzydzając na reguły gatunku. Tak jakby kazanie niedzielne oceniać jak traktat teologiczny czy stand-up.
W ogóle, w porównaniu z książkowym oryginałem, film – co może zaowocować jego porażką komercyjną – jest o wiele bardziej uładzony i pozbawiony wielu elementów polemicznych. Z dużych spornych partii powieści zostały tylko niedopowiedziane sygnały, zaś całość przyrządzono tak, że daje się – przy akceptacji konwencji – spokojnie znieść nawet ludziom czujnym na sprawy ortodoksji.
Choć w „Chacie” niektóre sceny żenują i zdają się przesadą, np. bieganie z Jezusem po tafli jeziora, przyznać trzeba, że film stanowi bardzo ciekawe mierzenie się z zagadnieniem teodycei, pytaniem o sens cierpienia niewinnych istot i Bożą miłość. Jako uzupełnienie wielkopostnych rekolekcji warto wpaść do kina, by potem z bliskimi podyskutować o obejrzanej historii. Historii uzdrowienia zranionego wnętrza, podnoszenia się z żałoby i traumy, odbudowywania rodziny.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.