Wygląda na to, że na tyle oddaliśmy się już od „końca historii”, obwieszczonego w 1992 r. przez Francisa Fukuyamę, iż możemy spokojnie zacząć snuć rozważania o III wojnie światowej.
Gdy piszę te słowa, tuż za rubieżami Unii Europejskiej pewne nuklearne mocarstwo dokonuje powolnego rozbioru dużego, niepodległego państwa. Zaledwie 600 km od polskiej granicy toczy się wojna. Owszem, to starcie zupełnie nowego typu, w którym telewizyjna propaganda zastąpiła dywanowe naloty, a opłacani komentatorzy na forach internetowych mieli dotąd więcej pracy niż piechota. To jednak wojna.
Na globalnej szachownicy rejon Morza Czarnego z dnia na dzień awansował do roli „punktu zapalnego”. Skoro konflikt Zachodu z Rosją o Ukrainę przestał już być li tylko niepoprawną fantazją autorów militarnych thrillerów, przyjrzyjmy się także kilku innym beczkom prochu w różnych miejscach na świecie, które w każdej chwili mogą spektakularnie eksplodować. Tym bardziej że potencjalnych podpalaczy lontów nie brakuje. (...)