Do „domu na kurzej stopce”, jak nazywała mieszkanie księdza Jana Twardowskiego jego przyjaciółka Anna Kamieńska, albo – jak mówiono – „na górkę” weszłam dopiero jakiś czas po jego śmierci. Po krętych schodach na piętro organistówki przez wielokrotnie fotografowane zielone drzwi z odłażącą farbą. Tu mieszkał od 1959 r. w dwóch pokoikach po księdzu Janie Ziei, zapełnionych, jak w jakiejś bajce, kolorowymi przedmiotami.
Wszystko zostało tam jak w chwili, kiedy szedł do szpitala. Zdjęcia, listy, przeróżne podarunki od odwiedzających, którymi cieszył się jak dziecko, zajmują miejsce na sprzętach, a nawet na podłodze. Od razu mi się to spodobało, bo mam przeświadczenie, że każdy ofiarowany mi przedmiot, zdjęcie, list, które gromadzę w domowej bibliotece, to czyjś ważny głos w chórze wspomnień.
Wśród najcenniejszych listów przechowuję krótki od księdza Jana, napisany po lekturze moich wierszy. Literki nieduże, lekko pochylone jak on sam z wiekiem, ale rozpoznawalne, jedyne. „Te wiersze są proste, pisane bez zbędnych udziwnień. Myślę, że łatwo mogą trafić do czytelnika”. Kiedy go dostałam, byłam szczęśliwa, że taką opinię wydał mi ten, który pisał najprościej, trafiając do milionów.
„Naprawdę mnie czytacie?"
W latach 80. i 90. ubiegłego wieku był najczęściej wydawanym, czytanym i cytowanym polskim poetą. Ale kiedy odwiedzałam go z przyjaciółmi – Zuzią Nowakowską, Jolą Gut, Andrzejem Bierzgalskim, studentami śląskiej i warszawskiej polonistyki – w zakrystii kościoła ss. Wizytek w Warszawie, z niedowierzaniem pytał tym swoim cichym głosem, przechylając głowę, żeby zajrzeć nam w oczy:
– Naprawdę mnie czytacie? Inni też? Naprawdę wam się to podoba? A przecież te moje wiersze takie tam…
Zapewnialiśmy go, że jest najbardziej czytanym polskim poetą, że ma nieskończoną liczbę wielbicieli, którzy wypisują cytaty z jego wierszy i uczą się ich na pamięć. Jeszcze wtedy w nekrologach nie umieszczano brzmiącego jak memento początku jego wiersza: „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”. Napisał go w latach 70. dla Anny Kamieńskiej, niedostatecznie docenianej poetki, która związała się z nim duchowo aż tak, że poprosiła go o chrzest, będąc już dorosłą.
Jak w przytoczonym wierszu – zostały po nim buty pod łóżkiem. Jeden specjalny, ortopedyczny, bo utykał na nogę, w którą został ranny na początku powstania warszawskiego.„Oddział Armii Krajowej, do którego z wybuchem wojny wciągnął mnie szwagier, rozbity został w pierwszych dniach sierpnia i tułaliśmy się po różnych grupach. Zostałem ranny w nogę, znalazłem się w szpitalu powstańczym i szczerze byłem z tej rany dumny, chociaż nie uważałem się, naturalnie, za żadnego bohatera” – wspominał po latach.
Został też po nim „telefon głuchy”, który, jak twierdzą świadkowie, za życia dzwonił całymi dniami.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.