Lepsze, bo polskie. Na siłę?
  • Piotr GabryelAutor:Piotr Gabryel

Lepsze, bo polskie. Na siłę?

Dodano: 
Flaga Polski
Flaga Polski Źródło: Flickr/Arkadiusz Sikorski/CC BY-SA 2.0
Lepsze, bo polskie? Lepiej byłoby: „polskie i lepsze” albo „lepsze i polskie”. A za to fatalnie: „lepsze bo polskie, mimo że gorsze”. Z takim podejściem do „swego” daleko byśmy nie zaszli.

Moda na polskie produkty zdobywa serca i umysły nie tylko „zwykłych Polaków” – już bardzo wielu z nas, kupując cokolwiek, sprawdza, czy jest to produkt polski, i bierze to pod uwagę – jako atut – przy decydowaniu o zakupie. Także w tym sensie na powrót dołączamy do Zachodu – Francuzi, Włosi, Niemcy z zachodnich landów itd. w XX w. nie porzucili tak rozumianego przejawu patriotyzmu, bo nie musieli – wskutek braku doświadczenia życia w komunizmie, który – jak wiadomo – specjalizuje się w wytwarzaniu prawie wyłącznie bubli. Kupowanie tego, co narodowe, a jeszcze lepiej – lokalne, jest tam oczywiste „od zawsze”.

Moda na to, co polskie, wdarła się nie tylko do domów, lecz także – wraz z „dobrą zmianą” – do wielkiej polityki. Repolonizacja banków, stoczni, firm ubezpieczeniowych – z zyskującego na popularności sloganu stała się jednym z ważnych celów polityki państwa. I dobrze. Byłoby wszak jeszcze lepiej, gdyby w ich realizowaniu nie zaczęto tak mocno dociskać pedału gazu.

A nadmierne dociskanie go, które prędzej czy później odbije się czkawką – obywatelom, podatnikom i klientom repolonizowanych firm – to utożsamienie przez rząd PiS repolonizacji z nacjonalizacją. Na razie bowiem w ramach tej akcji polskie państwowe spółki przejmują niepolskie prywatne. A to nie może się dobrze skończyć: dla jakości produktów tych firm, a więc także ich rentowności. I na domiar zaważy negatywnie na prywatnej części rynku, psutego przez te znacjonalizowane spółki, wspierane przez państwo w sposób pozarynkowy – bo tak to zawsze jest.

Rzecz jednak nie tylko w tym. Również w tym, że skupując prywatne firmy za pieniądze podatników, rząd stara się za wszelką cenę, często na siłę, uzasadnić słuszność tych decyzji. Tak jak w przypadku przetargu na autobusy dla wojska w przejętym niedawno przez państwo Autosanie. Ta znów państwowa firma być może celowo spóźniła się ze złożeniem oferty na autobusy dla armii, bo nie potrafi ich wyprodukować w wymaganych cenie i standardzie, czego rządzący nie chcieli przyjąć do wiadomości. I rozpętało się piekło. Po czym w innym przetargu warunki zamówienia… dostosowano do Autosanu.

Symbolem tak pojmowanej samowystarczalności naszego państwa jest korweta Gawron, której siedem egzemplarzy miała zbudować dla polskiej armii polska Stocznia Marynarki Wojennej. Mimo upływu 16 lat i wydania prawie miliarda złotych kor-wety – choćby jednej – nie ma i nie będzie, a jedyny powstały kadłub przerabiany jest na… patrolowiec, który „ma zostać oddany do użytku” za rok.

A więc – owszem – „lepsze i polskie”. Byle nie na siłę, bo to prosta droga do tego, by polskie było gorsze.

Artykuł został opublikowany w 47/2017 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także