Polska a innowacje

Polska a innowacje

Dodano: 
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjne Źródło: Pixabay / Domena publiczna
Dzień 577. Wpis nr 566 | Od dłuższego czasu krąży po świecie temat-hasło numer jeden – innowacyjność. I kiedyś ona istniała, tylko nikt tego tak nie nazywał, nawet nie identyfikował tego zagadnienia i procesu.

Co nie oznacza, że np. w średniowieczu nie było innowacji. Były, tylko nikt tego nie opisywał, nie wspierał, nie organizował. A już tym bardziej nie było to państwo. Ot, przedsiębiorca siedział sobie, myślał, myślał, badał i wymyślał. Równolegle do tego działała nauka, coraz bardziej wspierana przez państwo, głównie by realizowała ona te dziedziny, gdzie można było osiągnąć przewagi, głównie polityczne. Dziś innowacyjność jest kwestią jednego z ważniejszych elementów konkurencyjności państw, a właściwie sprawą sprawności styku gospodarki i nauki, która może być stymulowana również przez państwo.

Mamy tu kilka scenariuszy. Ten proces może przejąć biznes, ale na tyle zasobny, by móc wynająć sobie naukę do własnych procesów badawczych. Może to zrobić również państwo i znajdować rozwiązania innowacyjne w państwowych laboratoriach, zaś wdrażać je za pomocą państwowych przedsiębiorstw. Sztuka trudna, mozolna i wymagająca wcale nie wolnorynkowych mechanizmów. Bardziej odgórnego zarządzania – vide przykład chiński. Jest też model mieszany, w którym zdajemy się przebywać my. Ale nie mamy luksusu wolnego wyboru naszej drogi, gdyż jest ona ograniczona naszym miejscem w łańcuchu wartości światowej i europejskiej gospodarki. Mamy więc do czynienia z tak ważnymi determinantami jak otoczenie geopolityczne, czy trwałe efekty wybranych dotąd strategii lub ich braku.

Czy III RP była innowacyjna? Wydaje się, że raczej nie, ale zaczyna być. W przeszłości nie była, bo wybraliśmy asymilacyjny model rozwoju. Całkowicie oddaliśmy się transformacji gospodarczej, w ramach której utraciliśmy dużą część przemysłu, otwierając bezrefleksyjnie nie tylko swój rynek zbytu, ale i możliwości produkcyjne. Wiadomo, zostaliśmy po PRL z wieloma zakładami, które do wolnorynkowej gospodarki nie musiały pasować, ale też nie daliśmy sobie szans na własny scenariusz transformacji przemysłu. Zostaliśmy więc montownią Europy, zwłaszcza Niemiec. To znaczy, że nasz przemysł został ustawiony jako część (nie naszego) łańcucha wartości. Miało to nie tylko reperkusje gospodarcze, bo marża właściwa realizowała się poza granicami naszego kraju, ale także właśnie rozwojowe. Robiliśmy na cudzych technologiach, bez możliwości ich transferu i rozwoju w ramach polskiej gospodarki.

Taką drogę przeszły – oczywiście wcześniej i w kosmicznie większej skali – Chiny. Im się udało z kilku powodów, które jak sobie wymienimy, to się okaże, czy nam się udało i dlaczego. Po pierwsze Chińczycy jak postanowili tak zrobili, co ułatwiło im to, że myślą tam i konsekwentnie realizują założenia w perspektywie dziesięcioleci. U nas, jak to w demokracji, a zwłaszcza już plemiennej, co ekipa to się nam zmieniało. Po drugie – w takich Chinach to jak państwo coś powie, że ma być, to będzie. U nas – jak cię mogę. Nie dość, że nie ma konsekwencji w planach, to nie ma wielu systemowych narzędzi do ich realizacji. No bo jak coś w ogóle mogliśmy, to tyle co dawanie ulg i stref ekonomicznych, by ściągnąć „ichni” kapitał i bazę produkcyjną. Chińczycy zaczynali też jako montownia, ale świata, zaczęli, tak jak my, od konkurowania tanią siłą roboczą i świat przeniósł tam produkcję. Było taniej, bo cena za pracę była tak niska, że rekompensowała nawet kwestie kosztów transportu. Ale Chiny przeszły z konkurencji opartej na taniej sile roboczej na gospodarkę opartą na walorach jakościowych.

Kluczem właśnie była absorbcja technologii. Czy to przez zachętę inwestujących w produkcje u nich do tego by dawali dostęp do swych technologii, czy poprzez „inżynierię odwrotną”, czyli dosłowne rozbieranie innowacyjnych produktów, kopiowanie ich technologii, a właściwie na tej podstawie rozwijanie lepszych rozwiązań, tak by nie popaść w kradzież pomysłu, aż do chamskiej kradzieży rozwiązań. Chiny zaczęły zarabiać i kumulować kolejny warunek do własnego rozwoju – państwowy kapitał inwestycyjny, w dodatku znowu kierowany w obszary oceniane przez władze jako strategiczne.

No to teraz widać gdzie my jesteśmy. Wychodzi, że raczej w tej pierwszej fazie montowni, ale czy mamy pomysł na dalsze kroki? Nie zapominajmy, że – na szczęście – polityka państwa polityką państwa ale obok toczy się normalna gra rynkowa i działają przedsiębiorcy. Głównie bez wsparcia ze strony III RP, czasami ku jej zaskoczeniu, powstały w kraju całe gałęzie gospodarki, w których bijemy się z najlepszymi na świecie, od produkcji rolniczej, poprzez meble, aż po wytwarzanie części do pojazdów kosmicznych. I w wielu dziedzinach, gdzie jesteśmy w czołówce, wcale nie poparte jest to wyłącznym argumentem taniej siły roboczej, ale również, czy to dyskontowaniem naszego położenia, kwalifikacjami kadry, czy właśnie – innowacyjnością procesów i produktów.

A jak jest z nauką? Okazuje się, przynajmniej z mojego doświadczenia, że lepiej niż się ogółowi wydaje. Po pierwsze w laboratoriach i instytutach dzieją się rzeczy bardzo ciekawe i innowacyjne, tyle, że niewiele o nich wiemy. Polska nauka ma wciąż słaby image, robi więcej niż słychać i tu wciąż jest dużo do roboty. No bo jak sukcesy i wzrost nauki nie przebijają się do publiki to spada motywacja np. młodych by się zaangażować, najpierw w kształcenie w kierunkach naukowych, a później w karierę naukowca. Po drugie – państwo zaczęło zauważać tę pułapkę średniego rozwoju, w której może i dorobimy się na uczestnictwie w części światowego łańcucha wartości, ale w gospodarce opartej na taniej sile roboczej będziemy mieli do czynienia wkrótce z barierami rozwojowymi. I narzędziem ucieczki od tych zagrożeń jest między innymi planowanie rozwoju nauki. Pytanie tylko jaki i w jakim kierunku?

Właśnie ukazał się ciekawy raport na temat innowacji, wydany przez Warsaw Enterprise Insitute, dotyczący innowacji. Analizowane tam są scenariusze jak dogonić kraje zaawansowane w procesach innowacyjności. Jego autor, Marek Lachowicz, wskazuje na kilka wariantów rozwoju. Pierwszy, omówiony trochę wyżej, jest to konkurowanie ceną, czyli wytwarzaniem produktów i usług nie za pomocą własnych technologii, ale taniej. Tu nie ma żadnych impulsów rozwojowych, mało tego, zawsze się może znaleźć (o co łatwo w globalizującej się gospodarce) tańszy konkurent. Druga droga to próba imitacji, to znaczy asymilacji gotowych rozwiązań i próba ich ulepszania. Ta droga ma też wady, bo państwo, które ją wybrało kopiuje jedynie ruchy lidera.

Trzecim podejściem jest strategia „żabich skoków”, czyli gonienia lidera nie wykonując wszystkich etapów rozwoju technologii, które ten musiał przejść, w związku z tym „przeskakuje” się pewne etapy oszczędzając czas i środki. Tu mamy też kilka wariantów, ale autor wskazuje na najbardziej optymalny, czyli „osiągnięcie tego samego poziomu rozwoju co lider przy zastosowaniu kompletnie innego podejścia, często nowej generacji technologii. Wymaga to poprawnego zidentyfikowania przyszłościowych sektorów, co niesie ze sobą ryzyko popełnienia błędu, którego konsekwencje mogą okazać się niezwykle kosztowne”.

Co zrobić by to się udało? Autor kreśli konkretny scenariusz, a właściwie warunki brzegowe, by osiągnąć cel wejścia na drogę gonienia liderów: „Wypracowanie globalnej, jakościowej przewagi konkurencyjnej przy wykorzystaniu strategii żabich skoków zwykle wymaga […] całkowicie odmiennej ścieżki. Wymaga ona od kraju goniącego pewnych zasobów, takich jak dostęp do wiedzy, kapitału czy sprawnie funkcjonującego przedsiębiorstwa. Bardziej szczegółowo, krajom planującym skuteczny pościg za liderami zarekomendować można rozpoczęcie od rejestrowania drobnych patentów i innowacji, a następnie wejście w globalne łańcuchy wartości. Integracja w produkcję globalną powinna być prowadzona ostrożnie, tak, by w pewnym momencie rozbudowane zostały krajowe łańcuchy wartości dla produktów o wysokiej wartości dodanej. Trzecim krokiem jest budowa przewagi konkurencyjnej, najpierw w technologiach o krótkim cyklu (np. IT), a następnie o długim cyklu produktu (np. lekarstwa). Powodzenie strategii często zależy także od sprzyjających warunków zewnętrznych, otoczenia makroekonomicznego i rynkowego, nieznajdującego się pod kontrolą goniącego, tj. od zaistnienia odpowiedniej szansy (ang. „window of opportunity”). Wreszcie, pamiętać należy, że ewentualny sukces nie nastąpi szybko, a raczej w ciągu jednego–dwóch pokoleń. W demokracji wymaga to ścisłej współpracy między rządem a opozycją, która doprowadzi do stworzenia spójnej, akceptowanej przez wszystkie siły polityczne, ogólnej strategii rozwoju. W przeciwnym razie występuje ryzyko polityczne, tj. zmiana rządu może spowodować przerwanie programów rozpoczętych przez poprzedników. Szczęśliwie, nowe wykazujące potencjał technologie są często niedoceniane przez aktualnych liderów, którzy osiągnęli znaczną biegłość w starszej technologii.

Wydaje mi się, że należy tutaj także ulepszyć styk nauki i biznesu. Po pierwsze obie sfery zdają się na wzajem nie bardzo rozumieć, chociaż z mojej obserwacji następuje stały proces zbliżenia perspektyw. Wciąż dla biznesu naukowcy to ludzie w fartuchach, odcięci od rynkowej, a więc przemysłowej rzeczywistości, bawiący się po placówkach badawczych za pieniądze podatnika, w rzeczy, które na niego nie pracują. Z drugiej strony naukowcy często widzą w przedsiębiorcach mało subtelnych dorobkiewiczów, którzy bardziej patrzą na rozwój swoich dochodów niż na rozwój nauki czy technologii. Ale obie strony mają dla siebie wiele do zaoferowania. Bo ostatecznie zwieńczeniem sukcesu nauki jest wdrożenie jej rezultatów w skali gospodarczej, a więc społecznej. Inaczej jest to robienie nauki w pustkę. I ten styk oraz jego sprawność jest kluczową sprawą. Gospodarka, jeśli proces jest sprawny, może na tym jedynie zyskać, pod warunkiem, że w nim uczestniczy od najwcześniejszych etapów, weryfikując pragmatyką kierunki rozwoju kreatywności pomysłów nauki. Z drugiej strony nauka też zyskuje, bo owoce jej pracy są aplikowalne, nie lądują na półkach, albo co gorsze nie są absorbowane przez kraje, które potrafią je wdrożyć.

No i państwo zaczęło się ruszać, a nie tak jak dotychczas ograniczając się do ściągania do kraju kolejnych wersji importowanych montowni, w dodatku przy zachętach zwolnień z podatków i pomocy publicznej, inwestowanej w to, że ktoś będzie gros swojej marży realizował u siebie za granicą. Właściwie to trzeba stwierdzić, że aktywnie zajął się tym rząd po 2015 rok, bo PiS dostał władzę również za to, że prawidłowo zidentyfikował konsekwencje pułapki średniego wzrostu. Jak było z operacyjną realizacją tego postulatu to już osobna sprawa. Ale zaczęło się identyfikowanie obszarów, w które warto inwestować, także tych znajdujących się w obiecującym trendzie, który wypada wzmocnić. Ciekawe są także inicjatywy „kół zamachowych” dla całych sektorów, dziwnie usilnie krytykowanych przez opozycję. Chodzi o duże przedsięwzięcia rozwojowe, które nie mają się skończyć jedynie zamkniętą inwestycją, ale stymulować rozwój całych branż na poziomie krajowym. Taką inicjatywą jest chociażby Centralny Port Komunikacyjny, który ma zdyskontować nasze położenie i dać impuls rozwojowy przemysłowi komunikacyjnemu, z niebagatelnymi społecznymi efektami niwelacji wykluczenia transportowego. Takim jest chociażby projekt Izera, samochodu elektrycznego, który pomoże przestawić ważny w skali europejskiej cały polski przemysł motoryzacyjny na innowacyjne tory zmiany technologii.

Wszystko może ładnie i pięknie, ale mnie martwi jedno. To, o czym pisałem na przykładzie Chin. Czy stać nas będzie na ciągłość realizacji wybranej ścieżki, jeśli zmienią się władze. Procesy gonienia innowacyjnych liderów to są wręcz kwestie rozmiarów pokoleń. A my tu mamy wojnę polsko-polską na pokładzie polskiej nawy państwowej. Trwa walka o ster i choć wioślarze pracują całkiem nieźle, to widać, że halsujemy, nie mogąc obrać kursu, bo okazuje się że to posiadanie steru jest priorytetem. I wioślarze się wysilają, widzą nawet, że kręcimy się w kółko, co dość zniechęca do wysiłków, zaś nie ma pewności, że przy perspektywie walczących o ster mamy świadomość jakiegoś kursu. Nawet jak już jakaś ekipa dostanie się do steru na dłużej, to ta walka co co najmniej cztery lata o to by utrzymać go w ręku jest tak absorbująca, że nikt nie patrzy na busolę, tylko przegania konkurentów. A jak już ma to w miarę ustabilizowane, to zastanawia się właściwie od początku: „to panowie, właściwie dokąd płyniemy”?

I to mnie martwi najbardziej. Bo mamy sporo dobrych kart i ich w tej powyższej sytuacji nie rozgrywamy. Pal licho to na co nie mamy wpływu. Mamy zasoby jakie mamy, położenie, które bywa naszym przekleństwem, a które możemy zamienić w atut. Ale to jak się tu sami urządzimy, jakie mamy prawo, podatki, sądy (ups… okazało się, że tu chyba nie do końca) – to zależy wyłącznie od nas. Kiedyś zapytał się mnie kumpel przy piwku co bym zrobił w gospodarce, gdybym został premierem. Odpowiedziałem, że dwie rzeczy: wróciłbym do ustawy Wilczka, czyli zderegulował gospodarkę, co uruchomiłoby spontaniczne i samoregulujące się mechanizmy wolnej konkurencji. I drugie to… popatrzyłbym się na rankingi przyjazności gospodarczej. W ich sposobie mierzenia zatopione są postulaty zmian. Porównują one ze sobą różne parametry, piksele, które składają się na obraz danej gospodarki. To ja bym każdy taki składnik wziął osobno i zobaczył dlaczego właśnie on ma taki wymiar u nas jakim ma. I poprawiłbym go w działaniu państwa. I wtedy nie tylko podskoczylibyśmy w rankingach, ale mielibyśmy rozpisany jasny plan co gdzie trzeba poprawić by było u nas lepiej. To taka moja „innowacja”.

Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”

Źródło: dziennikzarazy.pl
Czytaj także