Dziennikarze piszą o nim „sułtan”, choć w jego żyłach nie płynie ani jedna kropla osmańskiej krwi, a pochodzenie ma bardzo skromne. Inni nazywają go „autokratą”, gdy on sam uważa się za demokratę. Ci, którzy wolą dostrzegać cechy pozytywne, widzą w nim reformatora. Nie bez racji, bo niewątpliwie zmienił w swoim kraju wiele, a chciałby jeszcze więcej. Jedno nie budzi wątpliwości: jest islamistą – dla jednych powód do uznania, dla innych kamień obrazy.
Recep Tayyip Erdoğan: prezydent Turcji od prawie trzech lat, premier przez ponad 11 lat od 2003 do 2014 r. Twórca Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), islamskiego ugrupowania, które w laickiej – ciągle jeszcze – Turcji zdołało utrzymać się u władzy przez ponad 14 lat. A także pierwszy islamski burmistrz Stambułu, od 1994 do 1997 r. Skazany na 10 miesięcy więzienia za naruszenie zasady świeckości państwa (odsiedział cztery) za wyrecytowanie na wiecu fragmentu starego poematu, głoszącego, że „minarety są naszymi bagnetami”.
PRZEŁAMAĆ ZŁĄ PASSĘ
Erdoğan nie byłby tak skuteczny, gdyby nie wyciągnął trafnych wniosków z losów wszystkich poprzednich partii islamskich, delegalizowanych za działania sprzeczne ze świeckim charakterem republiki. Dopiero Erdoğan zdołał przełamać tę fatalną passę, działając dwutorowo: z jednej strony zawsze prezentował AKP jako partię konserwatywną, odżegnując się od groźnego słowa „islamska”, z drugiej – spacyfikował procesami jej najgroźniejszych wrogów, przede wszystkim armię stojącą na straży świeckości państwa.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.