– Znam Marcina od wielu lat, jeszcze zanim wstąpił do świata polityki. Mimo wysokiej pozycji, to wciąż ten sam człowiek - oddany swojemu miastu i rodzinie. Kocha Rzeszów. Tu spotkał swoją żonę i tu wychowuje swoje dzieci. Konsekwentnie broni kościoła i tradycyjnych wartości za co bywa wyśmiewany przez opozycję – mówi bliski przyjaciel Warchoła z Podkarpacia.
Choć Warchoł kojarzony jest głównie z Rzeszowem, tak naprawdę pochodzi z 15-tysięcznego Niska – miasta w województwie podkarpackim, położonego nad rzeką San, 70 kilometrów od Rzeszowa. Wychowywał się w wielodzietnej rodzinie, którą dzisiaj sam tworzy. Jest bowiem mężem i ojcem trzech córek. – Pochodzę z Niska, które ma wyższy wskaźnik demograficzny niż reszta kraju. Idąc w ślad za tym, nie ma wyjścia – ja zresztą też pochodzę z rodziny wielodzietnej, mój tata wychował się w rodzinie wielodzietnej, kultywujemy więc tradycję – mówił w rozmowie z “Super Expressem”.
Do Rzeszowa ma jednak wyjątkowy sentyment. Tu przyjeżdżał z rodzicami na lody, rodzice kupili mu na komunię pierwszy garnitur, tu także chodził na randki z żoną. – To miasto, z którym związane jest moje życie. I taki jest również mój wybór życiowy, by poświęcić się dla mieszkańców Rzeszowa – mówił w jednym z wywiadów, gdy kandydował na prezydenta tego miasta.
Opozycja wykorzystywała fakt, że Warchoł nie urodził się w Rzeszowie. Nie podobało im się, że uzyskał poparcie dotychczasowego prezydenta miasta Tadeusza Ferenca z Lewicy. Warchoł odpowiedział im krótko: “W mieście nie ma miejsca na politykę, tylko na ciężką pracę. A moją partią jest Rzeszów”.
Na stolicę Podkarpacia miała wiele pomysłów. Chciał się skupić m.in. na budowie i remoncie mieszkań socjalnych, pozyskaniu dodatkowych środków dla psychologów i lekarzy czy na inwestycjach w infrastrukturę. Chciał również pomagać seniorom, gwarantując im windy w budynkach i stworzenie sieci dziennych domów opieki. Planów miał jednak znacznie więcej. Ostatecznie nie udało mu się ich zrealizować, bo nie wygrał wyborów.
Profesor, dla którego najważniejszy jest człowiek
Warchoł jest jednym z lepiej wykształconych polskich polityków. Najpierw ukończył studia na Wydziale Prawa i Administracji na Uniwersytecie Warszawskim, a potem uzyskał doktorat na podstawie rozprawy o nadużyciu prawa w polskim procesie karnym. Na tym jednak nie poprzestał - w 2019 roku uzyskał bowiem stopień doktora habilitowanego nauk prawnych.
Był też stypendystą Instytutu Maxa Plancka we Fryburgu Bryzgowijskim w Niemczech oraz stażystą LLP – Erasmus Programme – Teaching Staff Mobility na Uniwersytecie w Padwie we Włoszech. Uczył się także w sycylijskiej Katanii. Jest autorem wielu publikacji naukowych zarówno w języku polskim, jak i niemieckim. Biegle posługuje się także włoskim. Najczęściej pisze o prawie karnym materialnym i procesowym. Jego pracę doktorską nagrodził sam Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego.
Przygodę z polityką zaczął jeszcze przed doktoratem. Asystentem Zbigniewa Ziobry był już w latach 2006-2007. Potem, do 2015 roku pracował w biurze Rzecznika Praw Obywatelskich, a w latach 2009–2010 był asystentem Janusza Kochanowskiego.
Od 2019 roki jest też pełnomocnikiem rządu ds. praw człowieka. Do Sejmu kandydował z listy PiS (jako przedstawiciel Solidarnej Polski). Uzyskał mandat, zdobywając ponad 28,4 tys. głosów. Zajął też stanowisko sekretarza stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości. To właśnie on stanął w obronie Polaka w śpiączce, który przez trzy miesiące przebywał w szpitalu w Wielkiej Brytanii i zmarł pod koniec stycznia 2021 roku.
– Każde życie jest cenne. Od poczęcia do naturalnej śmierci. Nie ma możliwości wartościowania jednego życia kosztem drugiego. Ci którzy wyjeżdżają za granicę i wpadną w kłopoty, muszą mieć przekonanie że Polska im pomoże i stanie po ich stronie. Tak też dzieje się teraz – mówił na antenie “Polskiego Radia” Warchoł.
Nie sposób nie wspomnieć o znaczeniu wiary w światopoglądzie Warchoła. Polityk nie wstydzi się mówić o niej publicznie, wręcz przeciwnie często podkreśla, że jest bardzo uduchowiony a wielu kojarzy go właśnie z walką o dobre imię Kościoła.
Był twarzą inicjatywy „W obronie wolności chrześcijan”. Stworzył nawet projekt ustawy obywatelskiej, która zakłada karanie więzieniem osób za „publiczne lżenie lub wyszydzanie” Kościoła lub związku wyznaniowego. Jego zdaniem projekt jest „proobywatelski, prowolnościowy” i niezwykle potrzebny, bo chrześcijanie w Polsce są dyskryminowani i coraz częściej atakowani. – W Rzeszowie, w wielu miejscach na Podkarpaciu, mieliśmy do czynienia z atakami na kościoły, zniszczeniem miejsc świętych. Musimy wziąć w obronę chrześcijan – mówił na konferencji prasowej Warchoł.
W takiej wierze wychowuje też swoje dzieci, bo jak mówi, jest ona swego rodzaju kompasem, wskazującym, że najważniejszy jest szacunek do drugiego człowieka i odpowiedzialność za swoje czyny. Jego autorytetem był Jan Paweł II. – To nie tylko element jego prywatnej sfery, ale także odzwierciedlenie w podejściu do służby publicznej – twierdzi.
Za obronę Kościoła bywa ostro krytykowany nie tylko przez posłów Lewicy, ale i niektóre media.
Sprzeciwia się szpiegostwu, lichwiarzom i patologii w internecie
W swoich mediach społecznościowych Warchoł szczególną uwagę zwraca na wzmożoną liczbę szpiegów i sabotażystów w Polsce, która zintensyfikowała się od wybuchu wojny na Ukrainie. Wiceminister uważa, że kary za szpiegostwo są niezbędne, by zagwarantować Polakom większe bezpieczeństwo. – Wprowadzamy dożywocie za szpiegostwo, sabotaż i dywersję – oznajmił na Facebooku. Jak tłumaczy, dożywotnie więzienie za szpiegostwo ma mieć oddziaływanie prewencyjne.
Z kolei w ubiegłym roku Warchoł wraz z Ministerstwem Sprawiedliwości przygotował ustawę antylichwiarską, która zablokowała ten proceder. Jak tłumaczył lichwiarze żerowali na biedzie, doprowadzając do prawdziwych dramatów. – Lichwa do niedawna była prawdziwą plagą. Ofiarami lichwiarzy padali najubożsi i najbardziej bezbronni – seniorzy, którym nie starczyło do kolejnej emerytury, ale również młodzi ludzie, którzy potrzebowali szybkiego, kilkutysięcznego zastrzyku gotówki. Pożyczali małe sumy, a nierzadko kończyli z dziesiątkami tysięcy długu. To kwoty, które dla wielu z tych ludzi są po prostu nieosiągalne – mówił w mediach Warchoł.
Jego słowa nie były bezpodstawne, oparł je m.in. na trudnej sytuacji 72-letniej seniorki, Kazimiery Sołtys, która zaciągnęła kredyt w wysokości 200 tys. zł u prywatnej osoby zamiast w banku, aby sfinansować leczenie syna chorego na raka. Mimo że kobieta spłaciła ok. 273 tys. zł, komornik miał zamiar przeprowadzić licytację jej domu w celu spłaty długu. Według komornika, kobieta wciąż była dłużna 120 tys. zł, choć wcześniej podawał kwotę 50 tys. zł, twierdząc później, że to była "omyłka pisarska".
Dom, który został wyceniony na 600 tys. zł, miał zostać wystawiony na licytację z ceną wywoławczą 350 tys. zł. Marcin Warchoł interweniował w sprawie, wstrzymując licytację i zgłaszając sprawę do Prokuratury. Tym samym uratował rodzinę seniorki przed utratą domu. – Licytacja, której cena wywoławcza wynosiła 353 tys., a wartość domu została oszacowana na ponad 600 tys. zł, to skandal! To jest lichwa i tego dotyczy zawiadomienie do prokuratury. Złożyłem również wniosek, by prokurator generalny wykonał skargę nadzwyczajną od prawomocnego wyroku – alarmował Warchoł.
Wiceminister wraz z Suwerenną Polską przygotował też projekt ustawy, który zakłada karę pozbawienia wolności od pół roku do ośmiu lat za patostreaming. W internecie pełno jest bowiem treści przedstawiających m.in. znęcanie się, pobicia, inne uszczerbki na zdrowiu czy rozpijanie małoletnich dla finansowego zysku. – Chcemy wypowiedzieć wojnę promocji patologii w internecie. I dlatego jest ten projekt. Zakłada on karę pozbawienia wolności od sześciu miesięcy do ośmiu lat dla wszystkich tych, którzy za pośrednictwem sieci teleinformatycznych będą upowszechniać treści stanowiące popełnienie przestępstwa zagrożonego karą pozbawienia wolności co najmniej pięć lat – mówił.
O Warchole mówiło się też, gdy zabrał głos w głośnej sprawie dotyczącej holenderskiej rodziny, która uciekła z kraju z obawy przed interwencją służb społecznych (jugendamtu). Powodem interwencji było fałszywe oskarżenie ze strony siostry matki dzieci o to, że były one świadkami kłótni dorosłych, co w Holandii jest traktowane jako forma przemocy. Rodzina najpierw przeniosła się do Belgii, a następnie w 2020 roku do Polski. Dzieci zapisano do międzynarodowej szkoły w Krakowie, a ich ojciec dr Leonard Hermans rozpoczął lekcje języka polskiego, by znaleźć w naszym kraju pracę na stanowisku lekarza.
Niespodziewanie tuż przed Wielkanocą, holenderski sąd zaocznie skazał dr Hermansa, wystawiając europejski nakaz aresztowania, który dotarł także do polskich służb. Na szczęście lekarz spędził w areszcie tylko 48 godzin. Uratowała go interwencja polskiego Ministerstwa Sprawiedliwości. Jego żona z kolei została zatrzymana w niemieckim Chemnitz, na podstawie europejskiego nakazu aresztowania i czekała na ekstradycję do Belgii.
– Wyrok sądu kapturowego w Belgii: 4 lata więzienia dla Holendra - lekarza, ojca rodziny. Jego wina: z żoną i 4 dzieci uciekł przed represjami holenderskiego jugendamtu. Opowiada, że znaleźli u nas bezpieczną przystań (safe harbour). Są dalej ścigani ENA, ale Polska jest krajem wolności, przyjaznym rodzinie, w odróżnieniu od Belgii. I oni śmią nas pouczać o praworządności – komentował Warchoł. Rodzina aktualnie przebywa w Polsce i jest wdzięczna za przyjazne podejście Ministerstwa Sprawiedliwości.
Czytaj też:
Dożywocie za szpiegostwo, dywersję i sabotaż. Sejm przegłosował zmiany w prawieCzytaj też:
Zmiany w płatnościach. Suwerenna Polska: Gotówka to wolność
Polecamy Państwu „DO RZECZY+”
Na naszych stałych Czytelników czekają: wydania tygodnika, miesięcznika, dodatkowe artykuły i nasze programy.
Zapraszamy do wypróbowania w promocji.
