Odkąd w Polsce urealniono stawki mandatów za wykroczenia drogowe, śmiało można twierdzić – dają do tego podstawy dane o wypadkach – że polscy kierowcy nie są wcale gorsi od innych. Pod względem liczby powodowanych wypadków znajdujemy w europejskiej średniej. Gdy spojrzymy jednak na to, że mamy system zdobywania prawa jazdy, który niewiele uczy (za to wielu daje dobrze zarobić), oraz że mamy drogowców, którzy tak projektują nam drogi, że na Zachodzie masowo traciliby zajęcie, a może i trafiali do więzień, możemy pokusić się o stwierdzenie, że Polacy za kierownicą mogą być nawet jednymi z najlepszych. Tylko wciąż nie mają szans, żeby to pokazać. Te szanse przez kilkadziesiąt lat odbierają im też leniwi urzędnicy, którzy albo pisali nam wadliwe prawo, albo nie pisali go wcale i zostawili w nim niebezpieczne luki. Pokłosie ich wadliwych decyzji i lenistwa zbieramy przez lata. Przykłady? Gdy cała Europa doszła do wniosku, że w obszarach zabudowanych ze względu na przeżywalność pieszych w wypadkach należy jechać maksymalnie 50 km/h, w Polsce uznano, że w nocy można jeździć szybciej. Latami kierowcy musieli pamiętać, że od w godz. 23–6 mogą szybciej, a potem muszą wolniej. Od tego idiotyzmu uwolniliśmy się dopiero dwa lata temu. Gdy w wielu krajach kierowca ma do zapamiętania trzy podstawowe limity prędkości – drogi szybkiego ruchu, drogi poza miastami i drogi w obszarze zabudowanym – w Polsce zapamiętać musi o wiele więcej. Kiedy Polak wyjeżdża z miasta, to najpierw musi rozpoznać, czy ma do czynienia z drogą jednojezdniową czy dwujezdniową, bo dopiero wówczas będzie wiedział, czy może jechać maksymalnie 90 km/h czy 100 km/h.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.