Teraz Donald Tusk namawia wyborców, by nie głosowali w referendum w Warszawie. "Chcesz zmienić Hannę Gronkiewicz-Waltz - idź na referendum. Chcesz, żeby była dalej prezydentem - nie idź na referendum" - mówił wczoraj premier. "Nie pójście na referendum jest też aktem decyzji. Nie jest ucieczką od odpowiedzialności, bo to nie jest głosowanie w wyborach. Liczę, że warszawiacy w swojej przewadze wyrażą takie wotum zaufania dla Hanny Gronkiewicz-Waltz odmawiając udziału w tym referendum".
Opozycja się zagotowała, uznając - słusznie - że Tusk po raz kolejny ignoruje obywateli. Szef klubu parlamentarnego Mariusz Błaszczak mówił w radiowej "Jedynce": "Skoro jest tak, że ludzie mają prawo składać wnioski, to władza powinna je honorować. Jeżeli jest spór, to przecież solą demokracji są referenda. Niech obywatele zdecydują".
Tusk, ten "mistrz politycznego marketingu", po raz kolejny chlapnął głupotę, która prędzej czy później odbije mu się czkawką. Przypomnijmy, że PO to ta sama partia, która stawała na głowie, by zachęcić ludzi do głosowania w wyborach parlamentarnych w 2007 i 2011 roku - wtedy, kiedy mogło jej to przynieść korzyści. Ale Platforma jest "obywatelska" tylko wtedy, kiedy obywatele myślą tak jak ona. Wyobraźmy sobie hipotetyczne referendum w sprawie przyjęcia euro (takiego głosowania zresztą Tusk też boi się jak ognia). Chciałbym wtedy usłyszeć z ust szefa rządu podobny apel: "Kto jest za pozostaniem przy narodowej walucie, niech idzie głosować. Kto jest za euro - niech nie głosuje". Tusk chyba nie dostrzega absurdalności swoich słów, a jego doradcy są zbyt tchórzliwi, by mu to uzmysłowić. Premier buduje system, w którym "demokratyczna większość" to ta, która zostaje w domu, nie głosuje, w nic się nie angażuje, niczym się nie interesuje i ma zasadniczo wszystko w nosie. I ta właśnie "demokratyczna większość" miałaby decydować o najważniejszych dla Polski sprawach. Jest Pan dumny z takiego elektoratu, panie premierze?
Na koniec zagadka dla Czytelników. Kto w styczniu 2010 r., tuż przed referendum w sprawie odwołania prezydenta Łodzi Jerzego Kropiwnickiego, powiedział: "Gdybym był łodzianinem, nie wybrałbym się na to referendum". A kto stwierdził, już po głosowaniu: "Tych, którzy nie poszli, było dużo więcej. W tym sensie Kropiwnicki wygrał, a mimo wszystko został odwołany. Jest w tym mechanizmie coś chorego".
Zagadka nie jest trudna. Przewodniczący Błaszczak, a także kilku innych polityków PiS, na pewno zna na nią odpowiedź.