Na Bliskim Wschodzie – bez zmian

Na Bliskim Wschodzie – bez zmian

Dodano: 
Atak rakietowy ze Strefy Gazy
Atak rakietowy ze Strefy Gazy Źródło:PAP/EPA / MOHAMMED SABER
Dzień 462, wpis nr 451 || Ostatnio zauważyłem, że świat kowidowy jak gdyby zamroził gorące konflikty wojenne.

To znaczy potencjał zbrojnej konfrontacji istnieje i moim zdaniem rośnie, czasem jest ukryty pod nierozpoznawalną osłoną wojny hybrydowej nowego typu. Wciąż się kroi poważny konflikt Chiny-USA, który może zresetować wszystkie inne potencjały. Jednak jeden konflikt nigdy nie śpi, jest zawsze o zapałkę od rozpętania, moim zdaniem – czasami w celach wewnętrznej polityki. Myślę tu o potencjale walk na linii Izrael-Palestyńczycy (chciałoby się napisać – Palestyna, ale kraj taki oficjalnie nie istnieje, co ma, wskazane poniżej, nieciekawe skutki).

Krytykowanie Izraela to nie antysemityzm

Zanim przejdę do istoty swojej oceny – parę zastrzeżeń. Po pierwsze odrzucam pogląd, czy nawet postawę, że krytykowanie Izraela jest równoznaczne z anstysemityzmem. Uważam taki pogląd za obrzydliwą manipulację ofiarami Holokaustu, używaniem tej hekatomby do bieżących celów politycznych. Tak jakby Zagłada miała usprawiedliwić każde zachowanie politycznych władz obecnego Izraela. A taka postawa jest częsta, nie tylko w wykonaniu Żydów, ale, coraz częściej odłamów społeczności międzynarodowej. A więc nie jestem antysemitą, nawet nie jestem antysyjonistą. Uważam, jak społeczność międzynarodowa, że Żydzi mają swoje prawo do życia i ziemi, jednak nie za wszelką cenę. Tą granicą jest zagłada innego narodu. Ja uważam, że specjalne traktowanie Izraela jest właśnie tym co mu uwłacza, nie jako Narodowi Wybranemu, ale jako państwu „specjalnej troski”, a właściwie wobec którego uchyla się egzekwowanie prawa międzynarodowego.

Zastrzeżenie drugie – Izrael jest okupantem. Okupuje ziemie przyznane na drodze rezolucji i planów pokojowych Palestyńczykom. Nie dopuszcza do powstania Państwa Palestyńskiego posługując się polityką faktów dokonanych. W świetle prawa powinien być traktowany jako okupant, którym jest, a tak traktowany nie jest. Umożliwia mu to jego największy sojusznik – USA, które coraz częściej blokują rezolucje Rady Bezpieczeństwa ONZ, potępiające działania Izraela w proporcjach powtarzającego się 15:1.

Izrael jest notorycznym przestępcą wojennym, popełnia bowiem zbrodnie wojenne. I to nie tylko chodzi o eksterminację Palestyńczyków w formie atakowania cywilów w trakcie akcji armii izraelskiej, których ofiarami padają bezbronni. Trzeba zaznaczyć, że wśród zbrodni wojennych zakazanych konwencjami znajdują się m.in. wysiedlanie ludności z okupowanych terenów, jak i zasiedlanie tych terenów własnymi osadnikami. To zbrodnia wojenna, której permanentnie dopuszcza się Izrael, rugując z ziem przyznanych przez fora międzynarodowe Palestyńczykom i osiedlając tam osadników, importowanych ostatnio głównie z Rosji.

Izrael jest państwem nacjonalistycznym. 19 lipca 2018 roku tamtejszy parlament proklamował Izrael jako „państwo narodu żydowskiego”. Pomyślmy co by się działo, gdyby taką deklarację złożył np. polski parlament. Toż społeczność międzynarodowa zawyłaby, zaś partie opozycyjne to by się chyba oflagowały na dobre. A my mamy lepsze papiery, gdyż etnicznych Polaków jest w kraju z 98%, podczas, gdy Żydów w Izraelu około 75%. Stopień nasilenia wzmożenia narodowego ociera się o rasistowskie zachowania, jakimi jest używanie kryteriów etnicznych przy wysiedleniach. Ale Izrael jest jedynym krajem, któremu się to wybacza, kiedyś miał o wiele mniej eskalującego kolegę w postaci RPA, ale teraz już został sam na tej wyjątkowo tolerowanej pozycji.

I ostatni kontekst, ważny dla wytłumaczenia opisywanej poniżej historii. Izrael ma bardzo trudny i skomplikowany system polityczny. To ofiara ordynacji proporcjonalnej, bez progu wyborczego, który trzeba przejść by uczestniczyć w podziale mandatów w parlamencie. Jeśli do tego dodać mniej więcej zrównoważony podział sił politycznych to ma się receptę na chaos. Bardzo trudno znaleźć większość wśród rozproszonych sił politycznych, w ciągu 2 ostatnich lat mieliśmy w Izraelu 4 wybory. Zabieganie o większość wisi na włosku kilku partyjek, po 2-6 mandatów.

Konflikt

I teraz, znając te powyższe uwarunkowania można próbować ocenić sytuację „dzień przed” nową odsłoną konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Otóż Izrael był tuż po wyborach, w których wygrała partia Likud premiera, który rządził od 12 lat, Netanjahu. Jednak Likud musiał sobie znaleźć koalicjantów w takim planktonie. Tu trzeba zaznaczyć, że Netanjahu ma dodatkową motywację do walki o władzę. Jeśli przegra – najprawdopodobniej pójdzie do więzienia za korupcję. Ma już parę procesów, zawieszonych na czas jego premierostwa, które daje mu immunitet. I sprawy dla premiera szły źle, bo kroiła się egzotyczna koalicja antylikudowska, opozycja dogadywała się i była bliska osiągnięcia większości. Jej egzotyczność polegała na tym, że rachunki powyborcze wskazywały po raz pierwszy na konieczność wzięcia do koalicji partii arabskiej. Netanjahu tracił i ostrzegał Żydów, że jeśli dojdzie do tej koalicji to żywioł arabski bezpowrotnie zaleje Izrael.

I teraz zdarzył się konflikt, który idealnie leczył wszelkie problemy premiera, tak idealnie współgrający z jego interesem, że – przynajmniej w moim przypadku – można mieć obawy o jego spontaniczny charakter. Narzędzia eskalacyjne miał i ma w rękach izraelski rząd. Pretekstem była grożba eksmisji 6 rodzin palestyńskich z ich domostw we Wschodniej Jerozolimie, okupowanej przez Izrael. Jest tam około 2 tysiące takich rodzin, które na podstawie tych kliku eksmisji mogły zobaczyć jaki los ich czeka. Pretekstem do eksmisji były żądania organizacji osadników żydowskich, by eksmitować te rodziny, gdyż do ich siedzib sprzed 1948 roku istnieją roszczenia żydowskie co do własności nieruchomości. Żeby sobie uświadomić o co chodzi, to tak jakby na Ziemie Zachodnie przyjechali Niemcy (choć ci na razie nie okupują Polski) i na podstawie przedwojennych papierów wywalili z domów mieszkających tam od 1945 roku Polaków.

Nie dziwota, że Palestyńczycy podnieśli larum. Do tego te akcje zbiegły się z Ramadanem, a właściwie jego końcówką. Akurat w tym okresie przypada marsz Żydów celebrujących święto zjednoczenia Jerozolimy, ogłoszonego jednostronnie przez Izrael w 1980 roku. W świetle międzynarodowych planów Jerozolima w swej wschodniej części nie należy do Izraela, a więc ONZ i społeczność międzynarodowa nie uznało tego aktu. Właściwie uznało je jedno państwo – USA, za czasów Trumpa. Żydzi wytyczyli prowokacyjne trasy marszu przez dzielnice zamieszkałe przez Palestyńczyków, co nie mogło się im również spodobać. W dodatku izraelskie służby specjalne zaatakowały wiernych przy meczecie Al-Aksa w Jerozolimie, wchodząc nie tylko na teren świątyni, ale również na teren meczetu, strzelając granatami hukowymi i gazowymi w wiernych w meczecie. Wypełnionym wiernymi w czasie obchodów końca Ramadanu. Znowu analogia – wyobraźmy sobie, że w trakcie modłów w Wielkanoc służby pałują i gazują wiernych modlących się na Jasnej Górze.

Apokalipsa

Pod Ścianą Płaczu żydowscy manifestanci tańczą i śpiewają z radości a nad nimi płoną cyprysy przy trzecim co do świętości meczecie islamu. Apokalipsa. A świat arabski patrzy…

Wszystko to dzieje się 10 maja, Izrael dostaje od Hamasu ultimatum wycofania się ze świątyni, na które nie odpowiada i rozpoczyna się ostrzał rakietowy izraelskich miast ze Strefy Gazy. Ruch ten jest na rękę Netanjahu, na tyle, że każe mi wątpić w to, że, mając w ręku wszystkie narzędzia do eskalacji konfliktu i używając ich w powyższy sposób zrobił to bez kalkulacji własnych interesów politycznych. Bo atak Hamasu to dla niego zbawienie. Rozmowy o koalicji opozycji ustały na czas wojenny, pojawiła się retoryka, że każdy kto jest przeciwko władzom wbija nóż w plecy zaatakowanemu Izraelowi, zaś obraz rakiet lecących na Tel Awiw był jasnym dowodem na to, przed czym ostrzegał Netanjahu – żywioł arabski nas zaleje.

I zaczęła się kolejna tura asymetrycznych walk. Po jednej stronie terroryści ze strefy okupowanej przez Izrael, którzy strzelali rakietami tam gdzie popadnie, zaś z drugiej strony wyszkolona armia pacyfikująca, na razie zdalnie, zbuntowaną okupowaną prowincję. Świat zachwycał się na początku wyglądającą jak z gry komputerowej Żelazną Tarczą, która strącała coraz mniej prymitywne rakiety Hamasu, ale potem zaczęły się odwetowe naloty na Strefę Gazy i widoki dla komputerowych gadżeciarzy się skończyły. Zaczęła się odwetowa rzeź w Gazie.

Trochę o Strefie Gazy. To pas ziemi okupowanej przez Izrael. Wymiary 7 na 40 kilometrów. Zamieszkały przez około 2 miliony ludzi. Wcześniej było tam ich 300 tysięcy, reszta to uchodźcy palestyńscy, wyparci przez Izrael z okupowanych ziem. Jest więc ciasno i bardzo biednie, bezrobocie wśród młodzieży 80%, ogólne 40%, nie można wyjechać i wjechać, wylecieć ani wypłynąć na morze, bo cię marynarka izraelska zatopi. Nawet gdybyś mógł wyjechać, to nie da rady, bo jesteś bezpaństwowcem, bez paszportu. Największe więzienie świata. W dodatku gotowa recepta na ekstremizm i rekrutację do terrorystów. Bo w tej sytuacji dla Palestyńczyków, bez państwa i zasobów nie ma szans na otwarte wystąpienie przeciwko okupantowi. Znamy tę sytuację – też byliśmy przez wiele lat narodem terrorystów, który stać było jedynie na zamachy, partyzantkę, czy beznadziejne powstania. Tak to jest z okupowanym narodem, który stawia na jedną kartę własne przetrwanie by… przetrwać.

W Strefie Gazy jedyne wybory przeprowadzono dwa lata temu i wygrał je Hamas, organizacja terrorystyczna, w dodatku nie tyle zainteresowana niepodległością Palestyny co, co dżihadem i ustanowieniem lokalnego kalifatu. Hamas jest w Strefie Gazy administrującą władzą z wyboru. I przy takiej sytuacji społeczności Gazy nie dziwota, że wybrali ekstremistów, a nie na przykład bardziej ugodową Organizację Wyzwolenia Palestyny.

Netanjahu dobrze skalkulował, bo taktycznie konflikt wzmocnił ekstremizm po stronie jego przeciwników. Teraz łatwiej będzie społeczności międzynarodowej wytłumaczyć, że mamy do czynienia z terrorystami, a także izraelscy Żydzi zobaczą, że po stronie Palestyńczyków to nie ma z kim gadać, bo tam sami terroryści, atakujący niewinnych cywilów. A więc odwet.

W przypadku Izraela są to „punktowe” naloty na cele w Gazie, która strzela rakietami w izraelskie miasta. Ale coś nie bardzo grało. Armia Izraelska twierdziła, że jej ataki nie mają charakteru odwetu na cywilach, tylko wyeliminowanie infrastruktury militarnej Hamasu. A naloty na Gazę się odbywały (w sumie ponad 2 tysiące bombardowań), zaś Hamas nawet zwiększył ostrzał (w sumie ponad 4 tysiące rakiet). A więc naloty nic nie załatwiły. Izrael zaczął utrzymywać, że atakuje infrastrukturę krytyczną Hamasu, który w dodatku umieszcza ją w bezpośrednim sąsiedztwie cywilów. Ale jak pisałem – Hamas to tamtejsza administracja, a więc celem może być siedziba wodociągów czy biura.

W końcu okazało się, że „chirurgiczne” ataki bombowe mają na celu eliminację członków Hamasu. Ale ci mieszkają, jak i izraelscy wojskowi, także wśród bezbronnej ludności. W ten sposób zaczęły rosnąć ofiary wśród cywilów, i to wcale nie koniecznie używanych jako żywe tarcze. Izrael bowiem zarzucał, że Hamas lokuje swoje siedziby w budynkach cywilnych, co usprawiedliwia pośrednio ofiary wśród cywilnej części ludności. A przecież siedziba armii izraelskiej jest umiejscowiona w centrum Tel Awiwu, wśród budynków mieszkalnych, zaś radio armii na piętrze apartamentowca. I co, to miałoby usprawiedliwić ewentualne ofiary, gdyby Hamas miał ochotę i możliwości skopiować „taktykę” Izraela?

Mnożące się ofiary po stronie cywilów, niesymetryczność i odwetowy charakter reakcji Izraela wywołały sprzeciw wśród społeczności międzynarodowej. Zapalczywość Netanjahu po raz kolejny postawiła USA w trudnej sytuacji. 15:1 Stanów na Radzie Bezpieczeństwa wykonane trzy razy w ciągu tygodnia, by blokować rezolucje ONZ oskarżające Izrael o atakowanie cywilów, wygląda już coraz gorzej. Stają się też egzaminem dla nowego prezydenta USA, który zadeklarował próby rozwiązania tego konfliktu, stał się zaś kolejnym zakładnikiem żyrującym dowolny poziom eskalacji konfliktu w wykonaniu Izraela.

I to chyba było przyczyną klęski Netanjahu ze strony polityki wewnętrznej. Konflikt, moim zdaniem sprowokowany przez niego, prowadził Izrael w przepaść. Konfliktował go ze strategicznym (jedynym?) partnerem popierającym i kredytującym politykę Izraela w regionie. I opozycja wróciła do stolika rozmów. I powstała „totalna” opozycja anty-Bibi. Opozycjoniści umówili się, że wezmą na pokład mandaty Arabów z ostatnich wyborów. Rotacyjnie będą premierami najpierw Naftali Bennett, potem Jair Lapid. Wybrany 2 czerwca (ci to mają tam w Izraelu polityczną kumulację) nowy prezydent Isaac Herzog powierzył premierostwo opozycji i zapowiedział zaraz po swoim wyborze, że „musimy bronić międzynarodowego statusu Izraela i jego dobrej reputacji w rodzinie narodów, walczyć z antysemityzmem i nienawiścią do Izraela, a także zachować filary naszej demokracji”. Czyli nihil novi. Najpierw narażamy resztki międzynarodowej reputacji Izraela, by potem mieć ręce pełne roboty nad jej odwojowaniem, w dodatku jesteśmy gotowi do walki z antysemityzmem i nienawiścią, za którą – jak zwykle – będzie uważany każdy fakt krytyki postępowania władz Izraela.

Zawieszenie broni

Po 11 dniach walk zdecydowano się na zawieszenie broni. Pora więc na bilans, czyli kto wyszedł zwycięsko. Zwycięzców było na początku trzech, a zostało dwóch. Przede wszystkim wygrał Hamas, który umocnił się politycznie nie tylko w strefie Gazy, ale i międzynarodowo. Będąc wcześniej wyklętym, to on reprezentował Palestyńczyków w trakcie rozmów o zawieszeniu broni w Kairze, czyli stolicy Egiptu, który z Hamasem ma na pieńku. Zyskał także w regionie Iran. Bo to on przecież jest aktywnym w Syrii i Libanie, również w trakcie konfliktu umocnił się w Strefie Gazy. Otacza więc Izrael swoistym półksiężycem.

Na początku – jak pisałem – zyskiwał Netanjahu. Wyznaczył wspólnego wroga, w dodatku o nieskończonym potencjale ekstremizmu, kreując po stronie przeciwników stałe zapotrzebowanie na izraelskie rządy silnej ręki i niecackanie się z Palestyńczykami. Wcześniej, przed wyborami spoiwem jego chwiejnej koalicji była potrzeba zjednoczenia się przeciwko jednemu wrogowi publicznemu – kowidowi. Dziś wirusa mieli zastąpić palestyńscy ekstremiści. Ale premier zdaje się, że przegrzał. I ofiarą padł Izrael, którego postawą, a zwłaszcza działaniem na specjalnych prawach, społeczność światowa jest już powoli znudzona. Straciły też Stany, które przeciągnęły kredytowanie Izraela poza granice własnego image.

Przegrali polegli. Zwłaszcza cywile. Bo bilans jest złowieszczy (212 ofiar, w tym 61 dzieci), ale kto się tam będzie przejmował jakimiś uchodźcami. Ten stan trwa od 50 lat i bez eskalacji pies z kulawą nogą nie zajmuje się Strefą Gazy, a jak już jest konflikt, to króluje samoobronna (ale skierowana przeciw cywilom) narracja izraelska, zaś niesymetryczność ofiar jest już nużąca. Jest więc to kolejny zły bilans używania politycznych partykularyzmów dla rozgrywek wewnętrznych, kosztem o wiele większych ofiar. I jest to przykład nie tylko izraelski, ale powszechny, kiedy doraźne interesy stają ponad ochroną substancji narodowej i racji stanu.

Wątek polski

Na koniec wątek polski. Czy to dobrze dla nas, kiedy zmieniła się po 12 latach władza w Izraelu? Przecież Netanjahu był uznawany za mocno nieprzychylnego Polsce, używał swojej wersji historii znowu w celach wewnętrznych, zbijając kapitał na żydożerczości Polaków. Ale tu nie ma poprawy, śmiem twierdzić, że może być nawet gorzej. Bo popatrzmy – kto go zastąpi. Mamy tandem Bennet-Lapid. Popatrzmy kto zacz: „Jair Lapid i Naftali Bennett, którzy w ramach umowy koalicyjnej zgodzili się na to, by każdy z nich sprawował funkcję premiera przez pół kadencji, dali się poznać jako politycy budujący swoją pozycję m.in. również przez zniesławianie Polski. Lapid mówił: „Były polskie obozy śmierci i żadne prawo nigdy tego nie zmieni”. Twierdził, że jego babkę Niemcy wywieźli z Serbii do Polski, bo tylko w Polsce mogli liczyć na pomoc w realizacji ludobójstwa Żydów. Kłamał na każdym poziomie. Żadna jego babka nie zginęła w czasie wojny. Z kolei Naftali Bennett w czasie nagonki na nowelizację polskiej ustawy o IPN, jako minister edukacji zarządził w izraelskich szkołach dodatkowe lekcje na temat zagłady Żydów w czasie drugiej wojny światowej, w czasie których miało zostać podkreślone rzekome sprawstwo Polaków.

Po zawieszeniu broni kolejna partia osadników żydowskich wmaszerowała na teren świątyni Al-Aksa. Widać, że bez względu na ruchy na szczytach izraelskiej władzy, główne rzeczy pozostaną takie same. Na Bliskim Wschodzie – bez zmian.

Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na blogu „Dziennik zarazy”.

Źródło: dziennikzarazy.pl
Czytaj także