Człek jak młody to nie myśli zaraz, że będzie młody wiecznie, ale, że do tej starości to jeszcze wiele lat. I (jak o emeryturze) trzeba się będzie martwić jak już to nadejdzie (ale wtedy jest – jak z emeryturą – za późno). Ale najczęstsze jest myślenie o ludziach starych jak o swego rodzaju… rasie. To znaczy jak człowiek jest młody i patrzy na osobę starszą to trudno sobie wyobrazić, że taki dziadek z babcią byli kiedyś młodzi i… patrzyli na swoich starszych jak my dziś na nich. Stąd już niewielki kroczek do myślenia, że ci starsi to zawsze byli starzy i wrzucanie ich wszystkich do jednego, dziaderskiego wora. To znaczy antycypowania u nich tych samych dziaderskich poglądów, postaw, czy zachowań, zazwyczaj utrwalonych w popkulturze lansowanej przez (dla?) młodych. Czyli swego rodzaju ejdżyzm.
Jak już kiedyś pisałem z okazji zeszłorocznych zaduszkowych refleksji, żyjemy w świecie, w którym śmierć umarła. Nie widać jej, jest passe, jak mówi doświadczenie – umierają inni, zaś to, że człowiek jest śmiertelny, jak pisał z kolei Bułhakow, okazuje się niespodziewanie (choć niby dla wszystkich to oczywistość). Ale jak się żyje w cywilizacji konsumpcji i hedonizmu, to śmierć siłą rzeczy jest wypierana i jest dystrybuowana do grupy jej niby-depozytariuszy, czyli osób starszych.
Ale kowid zrobił tu potężną rewolucję. Głównie przez media. Bo te, do czasu pandemii medialnej, omijały temat śmierci, by nie stresować odbiorcy-konsumenta. Ciężkie tematy nie sprzyjają rozpasanej konsumpcji i temat był notorycznie omijany. Ale wrócił, jak się pała przegięła w drugą stronę. Dziś każdy dziennik zaczyna się od raportowania ilości zmarłych, jako newsa dnia – wcześniej nie do pomyślenia. A więc śmierć wróciła jako karmicielka strachu, przechodzącego w pandemię paniki. Ale, o dziwo, nie łączy się to z powrotem (?) szacunku dla starszych, którym przecież bliżej do granicy przejścia.
Stało się odwrotnie. Pisząc „Dziennik” często trafiałem na indywidualne relacje potwornych traum, które przeżywały osoby starsze i ich rodziny. Powoli złożyło mi się to w wizję okropieństw na skalę populacyjną, które wcześniej nie były do pomyślenia. A wystarczy tylko niewiele empatii, by wyobrazić sobie co przeżywały osoby, które:
- widziały z podwórka swego schorowanego ojca, jak stał w oknie domowej kwarantanny i machał, nie można było do niego wejść, potem mu się pogorszyło, zabierali go do szpitala kosmici, a stamtąd odbierało się go po dwóch tygodniach,w czarnym worku, którego nawet nie można było otworzyć, a pogrzeby były przekładane, lub nawiedzane w nielicznym towarzystwie.
- były bardzo wierzące i zabierano je do szpitala, niedoglądano tam, nie dano się pożegnać z rodziną, zaś kapłana z sakramentem chorych na ostatnią godzinę nie wpuszczano (lub bał się przyjść). Dla mocno wierzących odejście nie jest taką traumą, bo idą do Ojca, ale brak rytuału przejścia to dramat straszny, zwłaszcza u schyłku zawierzonego Bogu życia.
- były chore obłożnie, pogorszyło im się, ale przed przyjęciem do szpitala dostały pozytywny wynik testu bez objawów i zamiast do szpitala specjalistycznego na swoją chorobę, trafiały na oddziały kowidowe, bez specjalistów, z leczeniem objawowym na kowida i zaniedbanymi chorobami, z którymi mogliby przeżyć jeszcze wiele lat.
- osoby starsze wywalane z kowidujących się oddziałów do domu, by zrobić miejsce dla zakażonych koronawirusem, którym przerywano terapie, odkładano operacje, które wiedziały, że to się skończy dla nich źle.
- siedziały w karetce pod szpitalem, lub co gorsza na izbie przyjęć przez 10 godzin i czekasz na diagnozę, albo na wynik testu, albo po prostu na badanie. A masz podejrzenie drugiego udaru albo trzeciego zawału i musisz swoje odczekać. A czasem nie doczekać. I wiesz, że wielu przed tobą w takiej karetce umarło, czekając tylko na to, by się tobą zajęto, ale dopiero jak się okaże, co wyrzuciła z siebie maszynka losująca testów.
To nie są pojedyncze przypadki, takich jest tysiące, ale każdy umiera sam, zaś zdezorientowane rodziny również jedynie w swoim kręgu przeżywają swoją traumę. Jeżeli mamy ponad 140.000 nadmiarowych zgonów, głównie wśród starszych, to znaczy, że takich przypadków było z milion najmniej, tylko nie wszystkie kończyły się śmiercią. I można zamknąć oczy, by łatwo wyobrazić sobie… siebie. Gorączka (na razie kwestie zaszczepiony czy nie, odłóżmy dla ultrasów), objawy grypowo-kowidowo-omikronowe, diagnoza przez telefon, bez osłuchania, antybiotyk na płuca (na wszelki wypadek, bo przecież lekarz nie wie), wejdzie albo i nie, pulsoksymetr pokazuje coraz gorzej. I boisz się, bo codziennie pokazują ludzi po respiratorami w szpitalach, i że umierają, i że nie leczą, tylko utrzymują cię (się?) w nadziei, że twój układ odpornościowy zaskoczy. I boisz się, a oni – strasząc cię codziennie w mediach – wręcz naśmiewają się z ciebie, że się boisz, bo trzeba się zgłaszać natychmiast. I odwlekasz, odwlekasz, aż dzwonisz na pogotowie, jakbyś dzwonił do kostnicy. Jesteś cały czas sam z tym wszystkim, co najwyżej możesz pomartwić swoją rodzinę przez telefon.
I przyjeżdżają po ciebie kosmici i wjeżdżasz na oddział kowidowy, który codziennie oglądałeś jako telewizyjne tło dla śmiertelnych statystyk. I masz taki stres, i tak potęgowany wcześniejszą izolacją i strachem za czasów kowidowych, który i tak ci trwale obniżał naturalną odporność, że jak już wylądujesz w tym piekle, to się poddajesz. Obsługa cię oleje, albo i nie, a jak już cię odstawią pod respirator to wiesz, że wybrałeś się w podróż, z której wielu już nie wraca.
I tak kończysz życie. Nawet jak przeżyłeś je godnie i wspaniale, jak miałeś kochającą rodzinę i ulubionego proboszcza, z którym prowadziłeś wzniosłe dysputy o Bogu – nic to. Kowidowa śmierć zrówna cię w dół, sprowadzi do zapomnianego mięsnego worka strachu, bez względu na zasługi czy przewiny. Umrzesz w samotności, upuszczony przez najbliższych, nawet martwiąc się, że oni też przeżywają choć część traumy twojego odejścia. Tak podłe zamknięcie życia może w duszy odchodzącego człowieka przekreślić prawie cały jego dorobek, rachunek przebytej ziemskiej drogi.
To straszne, co bezduszne procedury zrobiły z umieraniem ludzi starszych. I są to szkody nie do odrobienia. Nie można komuś ani cofnąć, ani wynagrodzić podłej śmierci. I pora to przemyśleć, bez względu na pokolenia, których udziałem miałaby być taka refleksja. Ja z wiekem zacząłem rozumieć sentencję, którą często spotykałem na grobach, a która może być także międzypokoleniowym przesłaniem ludzi wciąż żywych:
Byłem kim jesteś, jestem kim będziesz.
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”