Zaznaczę, że określenia „ostatnie namaszczenie” używam z premedytacją. W mojej wczesnej młodości było ono dość powszechne używane, a przynajmniej wciąż akceptowane i jako takie rozumiane; obecnie coraz częściej budzi zdziwienie, zaś postępowych katolików irytuje zawarta w tej nazwie ewidentna aluzja do śmierci. Tymczasem określenie to wyraża dokładnie to, czym jest ów sakrament, dziś dość niezrozumiały, co postaram się objaśnić na przykładzie znanym mi z pierwszej ręki.
Zadzwoniliśmy więc z prośbą do kapelana, telefon odebrał jego zastępca, oznajmiając, że kapelan jest nieobecny przez kilka dni, a inni księża nie chodzą na ten odział, „bo trzeba się tam przebrać, a poza tym ich tam nie wpuszczają, i zresztą w szpitalu powiedzieli im, że wystarczy, że już jeden ksiądz na covida zmarł”. Biorąc pod uwagę fakt, że codzienne na podobne odziały wchodzą lekarze, pielęgniarki czy salowe, była to odpowiedź, delikatnie mówiąc kuriozalna,, a ostateczne rozwiązanie zaistniałego problemu ukazało z kolei realne zapotrzebowanie duchowe na rzeczonym oddziale.