Niezależnie od tego, czy jesteśmy wielbicielami art déco i co myślimy o autorce prawdopodobnie najbardziej znanych w świecie, a na pewno najwyżej wycenianych obrazów z ikoniczną „Tamarą w zielonym bugatti” na czele.
Powieściami „Ja, Tamara” i „Tamara. Siostra wulkanu”, na w sumie 1250 stronach, stworzył Grzegorz Musiał niezwykły portret zmarłej w 1980 r. artystki. Kreśląc wizerunek malarki, użył do tego najszlachetniejszych materiałów, zupełnie jak jego bohaterka – „tylko marmur, mahoń, alabaster”. Wykreowane przez niego sceny, zgoła impresjonistyczne obrazy, budują świetne dialogi – nie, nie pomnik, lecz świat cały z ekscentryczną „baronową z pędzlem” w jego centrum.
A świat ten eksploduje na oczach Łempickiej, gdy ona sama – jak konstatuje – spada. Nie chce się pogodzić z myślą, że sukces ma już za sobą. Nie wie przecież, że moda na art déco powróci, usiłuje więc zmieniać swoje malarstwo, jego tematykę, stosowane techniki, wszystko, tyle że bez większego przekonania. Świadoma tego, że coś ważnego, a dla niej potrzebnego jak tlen się skończyło. Może nie wyrokiem śmierci były dla niej malarstwo Pollocka, hiperrealizm Warhola, a w końcu istna profanacja sztuki, która się odbyła – jej zdaniem – poprzez komiks Lichtensteina, ale trudno się dziwić, że nie mogła się jej podobać sytuacja, w której hierarchię artystyczną w Beverly Hills ustawia Louella Parsons w plotkarskiej rubryce „Los Angeles Times”. A jednak, mimo tych wszystkich zastrzeżeń, był to jej świat, przeciw któremu buntowała się wyłącznie na użytek swój i najbliższych sobie osób. I nie da się ukryć, że w dużej mierze z powodów biologicznych.
Kosmopolitka w każdym calu
Jej malarstwu zarzucano często perwersyjność. Dziś postrzegamy w nim raczej manifestację niezależności, tej samej, która pokazywała kobietę za kierownicą wypasionego zielonego bugatti (sama jeździła znacznie skromniejszym renault, do tego żółtym), która upominała się o prawo pań do przyjemności, także seksualnej. Kobiety na jej obrazach – zauważa Maria Anna Potocka – „nie mają w sobie wyuzdania, tylko są bezczelnie wolne i silne”.
Przesadzała we wszystkim, co robiła, jak się zachowywała, co mówiła. Ale im bardziej była nieznośna, tym bardziej zwracała na siebie uwagę. A to przynosiło wymierne korzyści. Obnosiła się np. ze swoją arystokratycznością, która była równie fałszywa, jak jej diamenty prawdziwe.
Baronową stała się za sprawą swego drugiego męża, Raoula Kuffnera de Dioszegh, żydowskiego barona, którego rodzina zbiła fortunę na piwowarstwie. Nazwisko wzięła od pierwszego małżonka, Tadeusza Łempickiego, syna bratanicy Norwida zresztą. Dopisała sobie „de” na wizytówkach i tak stała się Tamarą de Lempicką. Jej ojciec, adwokat Borys Gurwicz-Górski, rosyjski Żyd, porzucił rodzinę, gdy miała kilka lat, najprawdopodobniej popełnił samobójstwo. Wychowywali ją dziadkowie ze strony matki, Klementyna i Bernard Deklerowie, zamożni, spolonizowani Żydzi pochowani na cmentarzu przy ulicy Okopowej w Warszawie. Na świat przyszła (chyba?) w Moskwie, ślub wzięła w Petersburgu, po rewolucji bolszewickiej udało się jej wydostać z Rosji. Zamieszkała w Paryżu, tam zdobyła sławę, przed drugą wojną w trosce przede wszystkim o żydowskiego męża wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych, resztę życia spędzając na nieustannych podróżach do Europy i z powrotem, by u schyłku życia osiąść w Meksyku. Można by rzec, że była kosmopolitką i to w każdym calu. A jednak podkreślała polskie pochodzenie, ostentacyjnie wręcz odwracając się od rosyjskości, której nienawidziła. Jeśli zaś chodzi o jej ojczyznę duchową, to twierdziła, jakoby była nią Europa, miejscem wzrostu i dojrzewania Luwr, a życiowym schronem Lazurowa Grota na Capri. I tak pewnie było.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.