Nie ulega wątpliwości, że dźwigniami kariery „boskiej Garbo” były uroda i niesamowita fotogeniczność. Na temat idealnych rysów twarzy Szwedki wylano morze atramentu. Nazywano ją kobietą sfinksem i Mona Lisą XX w. Kamera kochała Gretę. Wyglądała zjawiskowo nawet w najbardziej idiotycznych scenach. Autor nowej biografii gwiazdy, Robert Gottlieb, przytacza sprzeczne opinie. Jedni dostrzegali w jej oczach melancholię i twierdzili, że nigdy nie zadzierała nosa. Honorowego Oscara trzymała w szafie. Była naturalna, prostoduszna, odporna na blichtr, obojętna na luksusy, praktyczna, punktualna, wysportowana i miła dla każdego.
Na innych czar Garbo jednak nie działał. Uważali ją za sknerę, prostaczkę i nudziarę. Milczącą, gdyż nie miała nic ciekawego do powiedzenia. Oziębłą egoistkę, niezdolną do prawdziwej przyjaźni i miłości. Oprócz aktorskiego dostrzegali u gwiazdy MGM również talent do wykorzystywania ludzi. Mało wydawała, bez skrupułów korzystając z hojności przygodnych znajomych. Zawsze znalazł się ktoś marzący, by choć przez chwilę znaleźć się w blasku jej sławy, gotów ugościć lub zapłacić rachunek.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.