Teoretycznie można uznać te wybory za wielki triumf demokracji, gdyż frekwencja wyniosła 87 proc., a w wielu miejscach, w tym za granicą, tureccy wyborcy stali godzinami, by oddać głos. Trudno jednak w ten sposób je oceniać, skoro kilka tygodni wcześniej jedna z głównych partii, tj. prokurdyjska Demokratyczna Partia Ludowa (HDP), zmuszona była do wystawienia swoich kandydatów w wyborach parlamentarnych (odbywających się równolegle z prezydenckimi) z innej listy (Partii Zielonej Lewicy – YSP), gdyż groziła jej delegalizacja. Miał to być fortel Erdoğana, który liczył, że zastraszy w ten sposób Kurdów i skłoni ich do głosowania na niego i jego Partię Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP). Główna partia opozycyjna, tj. kemalistowska Republikańska Partia Ludowa (CHP), z której wywodzi się rywal Erdoğana, Kemal Kiliçdaroğlu, prowadziła bowiem przez większość XX w. skrajnie antykurdyjską politykę i dotąd nie miała żadnych szans wśród tej części wyborców w Turcji.
Ponadto więzienia w Turcji pękają w szwach od więźniów politycznych, w tym najważniejszego – Selahattina Demirtaşa, byłego
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.