Jedną z najbardziej frapujących rzeczy dla odwiedzających Szwajcarię są wszechobecne schrony atomowe, wprawdzie służące na co dzień w blokach i instytucjach jako piwnice i składy, jednak ewidentnie zbudowane na wypadek wojny nuklearnej i wciąż gotowe do potencjalnego użytku. Jest to spuścizna zimnej wojny, mimo że Szwajcaria nie była jej stroną militarną ani nawet bezpośrednio polityczną, ale jednak była przynajmniej stroną „geograficzną” – dla ówczesnych przezornych Szwajcarów musiało być oczywiste, że ryzyko wojny nuklearnej, mogącej dotknąć także ich kraj, jest na tyle realne, iż warto zainwestować w schrony atomowe w każdej gminie w ich kraju.
W rzeczy samej, trzeba sobie uzmysłowić, że ryzyko to, dziś dla naszej wyobraźni bardzo odległe i wręcz jakby zupełnie abstrakcyjne, było w zasadzie główną obawą epoki zimnej wojny w ogóle, a mianowicie: że konfrontacja militarna Sowietów z Zachodem jest jak najbardziej możliwa, a jeśliby nastąpiła, to przybrałaby wówczas niechybnie również formę konfrontacji nuklearnej.
Wiedział o tym również aż za dobrze nasz rodzimy „atomowy szpieg”, płk Ryszard Kukliński, który, jeśli przyjąć za pewnik jego wytłumaczenia (a raczej nie ma podstaw, aby te podważać), podjął współpracę z Amerykanami, aby zapewnić im strategiczną przewagę poprzez dostęp do najściślejszych tajemnic Układu Warszawskiego, celem uniknięcia tejże konfrontacji – będąc błyskotliwym wojskowym planistą, wnioskował na podstawie dostępnych mu planów, że konfrontacja na linii Wschód – Zachód oznaczałaby właśnie zamienienie naszego bożego igrzyska tym razem, dla odmiany, w zgliszcza nuklearne.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.