Artykuł jest fragmentem książki Jeana-Francoisa Noela "Życie odnalezione. Poznaj, przyjmij i pokochaj siebie", która w marcu ukazała się nakładem Wydawnictwa W drodze. Tekst publikujemy za zgodą wydawcy.
Obraz, który każe wyruszyć w drogę
U niektórych doświadczenie to ma charakter tak nagły, że staje się wezwaniem do nawrócenia. Można ich poznać po tym, że mówią o sobie, iż są "zamieszkani", a ich życie znajduje cały swój sens w rozpoznaniu tej intymnej obecności. Inaugurujące, niezaprzeczalne spotkanie, którego można sobie tylko życzyć. Taka od początku była moja hipoteza: nie można zdradzać siebie bez końca. Powrót do siebie, jak próbuję to wyrazić, nie jest wyłącznie skupieniem się na sobie, lecz przyjęciem obecności Tego, który, nazwany bądź nienazwany, pozostaje fundamentem ludzkiego życia. Ciągle powraca postać marnotrawnego syna, który, na dnie swego upadku, odnajduje we własnym wnętrzu zapomniane oblicze ojca i wyobraża sobie, że powie mu... Ten obraz każe mu ruszyć w drogę. Zrozumiałe jest, że ci, którzy to przeżyli, zostają uniesieni tak wielkim entuzjazmem – w etymologicznym znaczeniu tego słowa – że zastanawiają się, jak mogli tak długo przechodzić obok samych siebie, i uważają za sprawę bardzo pilną dawanie o tym świadectwa wobec innych.
Takich nowych adeptów wewnętrzności można poznać po prozelickiej gorączce; swoją gwałtowność określają oni mianem ewangelizacji. Nie trzeba jednak nigdy zapominać, że każda historia jest absolutnie i ostatecznie jedyna. To konsekwencja wspomnianego wcześniej "irrepetibile". Istnieje wiele sposobów dotarcia do wnętrza. Nie może być inaczej. Wewnętrzny Nauczyciel działa z nieskończoną delikatnością. Potrafi dostosować swą obecność i słowo do tych, z którymi się spotyka, ponieważ wie, że zamek otwierający drzwi do intymnego wnętrza może się zaciąć, jeśli będzie się nim manipulować zbyt mocno. Jednej mówi więc, że powinna zawołać swego męża, a dopiero potem wróci, by się z Nim spotkać; innej – by Go nie zatrzymywała, nie dotykała; innemu – by wziął swoje łoże i chodził. Stara się dotknąć samego miejsca zranienia, jak gdyby to ono było drogą prawdy.
Zabawne jest zauważyć, że nasze własne ciało również potrzebuje takiej delikatności. Wszystko zaczęło się od sposobu postępowania naszej matki. Matczyne gesty wyrażają zawsze e same zamiary karmienia, mycia, pocieszania. Także gesty miłosne wszystkie są takie same, jednak sposób, w jaki się je wykonuje, niesie łączącym się małżonkom przyjemność. Dlaczego nie mielibyśmy rozpoznać w intymnym życiu psychicznym i duchowym tego, co jest zrozumiałe w odniesieniu do intymności ciała?
Nasze świadectwo powinno dotyczyć nie tyle sposobu dotarcia do siebie, co odczuwalnego wyniku odnalezienia życia. Nie należy bowiem nigdy zapominać o naszych własnych wcześniejszych oporach, które siła tego spotkania usunęła z naszej pamięci.
Kochać bliźniego jak siebie samego
Teraz już wiemy, że owo miejsce jest nie tyle strefą odpoczynku z dala od świata, co miejscem, gdzie płynie bardziej żywe życie, to, które przyjmujemy, nie mogąc nic z niego zatrzymać, które czyni z nas istoty intensywnie żyjące. To czas i miejsce bezpośredniej wymiany pomiędzy życiem a żyjącą istotą, którą jestem. Pojoną z samego źródła, źródła nawadniającego wszystko, od najgłębszego wnętrza po szczyty myśli, by nawiązać do św. Augustyna. Tu otwiera się pełen pokoju i decydujący dostęp do bram miłości, wiary i nadziei, tu zaciera się granica między profanum a sacrum. Jak gdybyśmy byli stworzeni do tego, by kochać, mieć nadzieję i wierzyć... lecz zgubiliśmy klucz do tego wewnętrznego "królestwa", ale nie pragnienie. I oto wkraczamy, jak syn marnotrawny, na drogę powrotu. Całymi sobą zwróceni... ku spotkaniu, wzbudzającemu w nas tyleż lęku, co pragnienia.
Cokolwiek by powiedzieli adepci pełnej świadomości, nie chodzi o to, żeby mieć świadomość. Na przykład ten, kto czyta, nie ma świadomości, że czyta, podobnie jak ten, kto się modli, nie ma świadomości, że się modli. Jeden i drugi natomiast są zamieszkani przez obecność. Prawdziwa praca nad sobą nie polega zatem na rozwijaniu lepszej znajomości siebie ani na poszerzaniu świadomości. Oznacza to, że nie można odnaleźć siebie samemu i tylko dla siebie.
Słowa Chrystusa: "Jeśli dacie coś do jedzenia, picia lub ubrania jednemu z najmniejszych, uczynicie to dla Mnie" (por. Mt 25,40) nie są zwykłym wezwaniem do świadczenia innym dobra. Wykraczają one poza poziom moralności. To, czym jestem, a więc i to, czym powinienem być, pozostaje ontologicznie związane z moim sposobem przyjmowania innego. Cały sens pracy nad sobą jest definitywnie związany z innością. Czy to z najwyższą i najbardziej transcendentną innością Boga, czy z innymi, bardziej względnymi, ale nie mniej determinującymi, które spotykam w życiu.
Trzeba na nowo przeczytać przypowieść o dobrym Samarytaninie, stanowiącą odpowiedź na pytanie: "Kto jest moim bliźnim?". Prawdą jest, że w Ewangelii sprawie tej przypisuje się dużo większe znaczenie niż kwestii poznania siebie. Nie wynika to z pogardy, jak się jeszcze niekiedy uważa. Czy nie takie właśnie odczytanie zapewniło rozwój owej szkole pogardy dla samego siebie, która pozostawia całą wolną przestrzeń dla destrukcji najgorszej z możliwych, bo występującej w przebraniu dobrego uczucia?
Dlaczego nie pójść do końca za tą nową logiką? Kwestia bliźniego zawiera w sobie kwestię mojego własnego stawania się. Pytania "Kim jestem?" oraz "Kto jest moim bliźnim?" są jednym i tym samym pytaniem. Nie mogę się stać tym, kim jestem, inaczej, jak tylko przyjmując inne obecności. Jeżeli kapłan i lewita nie zatrzymali się, by pomóc ograbionemu i pobitemu człowiekowi, to dlatego, że zasady, przepisy i reguły, które przyjęli w miejsce własnych sumień, sprawiły, iż umarli dla samych siebie. Samarytanin, zgodnie ze swoim mianem nienależący do tamtych kategorii, jakby w oczekiwaniu przyszłej tożsamości, może spotkać... i narodzić się dla siebie. "Gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko: podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go" (Łk 10,33–34). Działanie nie dotyka jedynie rannego człowieka, ale i tego, który go pielęgnuje. Przywrócony do życia przyjęciem własnego „wzruszenia”, Samarytanin zbliża się do samego siebie.
Czytaj też:
Kard. Blase Cupich komentuje zakaz błogosławienia związków homoseksualnych