Barack Obama za wszelką cenę chce przejść do historii jako prezydent, który coś osiągnął w polityce międzynarodowej. Coś ważnego, przełomowego, coś, co trafi do szkolnych podręczników. „Plan Obamy”, „doktryna Obamy”, cokolwiek. Nie udało mu się obalić Baszara al-Asada, nie doprowadził do pokoju między Izraelem a Palestyńczykami, nie jest w stanie zapanować nad chaosem na północy Iraku, gdzie grasują nieobliczalni dżihadyści. Pozwolił Rosji na zagrabienie części sąsiedniego państwa. Wydał rozkaz zabicia Osamy bin Ladena, ale nie wygrał wojny z islamskim fundamentalizmem. Dostał Pokojową Nagrodę Nobla, ale za jego kadencji świat wcale nie stał się bezpieczniejszy. Wręcz przeciwnie.
Obamie została już tylko Kuba. Mała, niewiele znacząca wyspa, leżąca na południe od Florydy. W czasach zimnej wojny rozsadnik marksistowskiej rewolucji i niezatapialny lotniskowiec, na którym Sowieci rozmieszczali swoje rakiety. Dzisiaj bezzębne, groteskowe, rozpadające się państewko, rządzone przez dwie chodzące mumie: braci Raúla i Fidela Castro. Skansen komunizmu, w którym ludzie prawdopodobnie umieraliby masowo z głodu – tak jak w Korei Północnej – gdyby nie zwrotnikowy klimat.
I z tą właśnie smętną dyktaturą Barack Obama będzie teraz „ocieplał stosunki”. Na nowo otworzy ambasadę, złagodzi sankcje, może zdąży jeszcze odwiedzić Hawanę, by pojawić się u boku Raúla Castro i wykonać z nim koncyliacyjnego „niedźwiadka”.
Dalszą część tej historii już znamy: Kuba zakocha się w wolnym rynku, będzie prywatyzacja, będą nowe firmy, nowe możliwości. Prezesem największego banku zostanie gen. García, siecią hoteli zarządzać będzie płk Rodríguez, a mjr Sánchez pokieruje telewizją Cuba Libre. Wszyscy będą się zachwycać sukcesem kubańskiej transformacji. Oprócz kilku dawnych dysydentów – nieuleczalnie sfrustrowanych, dzielących społeczeństwo, podpalających Kubę...