Grzegorz Brzozowicz: Niedawno prapremierę miało widowisko muzyczne „Emigra – Symfonia bez końca” do pańskiej muzyki. Dzieło powstało na zamówienie Muzeum Emigracji w Gdyni. Na scenie pojawiło się 100 artystów, w tym Polska Filharmonia Kameralna z Sopotu, Akademicki Chór Uniwersytetu Gdańskiego i…
Jan A.P. Kaczmarek: ... i ustawiłem obok siebie 10 perkusji. Liczba 10 przyszła mi we śnie. Siedem to liczba oklepana, a mniej nie mogło być, więc 10 jest OK, choć dziewięć lub osiem też by pasowało. W Santa Monica w Kalifornii zobaczyłem na promenadzie grającego perkusistę. Grał do utworu symfonicznego. To był żywioł, którego szukałem, pracując nad „Emigrą”. Głowiłem się nad tym, jak przełamać orkiestrę, w jaki sposób wprowadzić do muzyki element brutalnej rzeczywistości. Pomnożenie zestawów perkusyjnych może być metaforą silników, tłoków w maszynowni statku transatlantyckiego, może być rytmem kół wielkiej lokomotywy albo po prostu przynosić rytm.
Czy czuje się pan obco w Stanach Zjednoczonych?
Nie, bardzo swojsko, ale mimo że spędziłem 28 lat w Kalifornii, nie Jestem Polakiem w podróży, dlatego ten utwór stanowi wyprawę w głąb moich osobistych emocji. Czuję się wyjątkowo kompetentny do refleksji na ten temat. Kiedy zamieszkałem w USA, miałem 36 lat i byłem ukształtowanym mężczyzną. W tym wieku trudno jest się przeprogramować i stać się „native”, jest się ciężko odczepić od swojego podwórka i tym trudniej przyczepić do nowego. Ten syndrom dostrzegam też u emigrantów ze Stanów mieszkających w Polsce czy innych krajach Europy. Emigranci dobrze się rozumieją.
Czy konkurencja w Ameryce jest ostra?
Dosyć szlachetna. Tam nikt ci do gardła nie skoczy, ale sceptycyzm co do twoich intencji może się zdarzyć. Konkurencja, mimo że ogromna, jest mniej odczuwalna niż w Europie. Jest tam tysiąc kompozytorów, ale filmów robi się równie dużo. Zawsze jest pan w tłumie. Tłumie pracujących albo w tłumie niepracujących. A tu pięciu kompozytorów pracuje, a cała reszta patrzy i zazdrości. Tutaj liczą się koneksje. Pracowałem w Niemczech, we Francji, Włoszech i wszędzie bardzo ważne były więzi pozaprofesjonalne, czyli koneksje. W Ameryce rządzi rynek. Musi pan przekonać do siebie innych i nikt nie pyta o kuzynów. Tam silniejsze jest pytanie: „Czy ja mogę na tobie zarobić?”. Jeżeli tak, to zapraszamy do współpracy.
Obalmy lub potwierdźmy dwa mity związane z Hollywood. Czy prawdą jest, że trzeba być Żydem, by zrobić karierę w Ameryce?
Jeśli mam talent i można na mnie zarobić, to mogę być kimkolwiek: Chińczykiem, Mongołem, Polakiem. W Hollywood jest pewna nadreprezentacja Żydów, ale to jest tak naturalne jak to, że my robimy dobrą kiełbasę. Historycznie to przecież oni stworzyli amerykański przemysł filmowy.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.