Czytam "Dziennik" Sándora Máraia. Lata 1949–1956. Sytuacja rzeczywiście dziwna: Czytelnik najpierw opublikował jednotomowy wybór z całości diariusza, a teraz raczy nas tomami poszerzającymi wybór z zapisków.
Sytuacja dziwna, bo przecież znamy już tragiczny koniec autora, śledziliśmy jego powolne odchodzenie, zbliżanie się do decyzji, by palnąć sobie w łeb (rok 1989). Byliśmy świadkami jego rozpaczy po stracie żony (1986), ciosów, jakimi była śmierć rodzeństwa i przybranego syna (1987). Czytaliśmy zapiski pokazujące, jak pisarz odstępuje od „Boga religii” i zmierza ku zwątpieniu. Jak schorowany, zniedołężniały odchodzi z tego świata ów polityczny emigrant, u progu niepodległości Węgier, nie zgadzając się na publikowanie jakichkolwiek jego utworów w kraju dopóty, dopóki nie opuści go ostatni sowiecki żołnierz. Znamy to wszystko, a przecież poszerzony wybór z dziennika chłoniemy z niezwykłą uwagą i napięciem.
© ℗
Materiał chroniony prawem autorskim.
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.