Jeśli skręcając warunkowo ze skrzyżowania, z przerażeniem sprawdzacie 10 razy, czy aby nie wpadnie w was na przejeździe rozpędzony rowerzysta, i jeśli z przerażeniem zerkacie w oba lusterka, bo nie wiadomo, czy rowerzysta nie wyprzedza z prawej strony, albo pocicie się z nerwów, stojąc w korkach, to nie mam dobrych wiadomości – będzie jeszcze gorzej. Rowerzyści i aktywiści miejscy przestali już walczyć o swoje
prawa, a zaczęli zmieniać miasta tak, jak im się podoba. Dlaczego do tego doszło i czym to grozi?
Wszystko rozpoczęło się w Polsce zupełnie niewinnie. Część rowerzystów – zupełnie słusznie – zaczęła walczyć o swoje prawa na drogach. W końcu w starciu z samochodami tak samo jak piesi nie mają szans i takie wypadki często kończą się w szpitalu lub na cmentarzu. Jednak z rowerami, czyli po prostu z pojazdami, nagle związała się ideologia. Pedałowanie zaczęło określać status społeczny, przynależność do grupy. A także kulturową aspirację, którą traktuje się z pełną powagą – dobrze obrazuje to zdanie z naukowego raportu Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad dotyczącego wypadków z cyklistami z 2012 r.: „Rower staje się coraz popularniejszy w dużych miastach jako
środek transportu niezależny od korków, a jednocześnie element »europejskiego« stylu życia”.
Zatem jeśli ktoś chciałby publicznie wyrażać wątpliwości co do działań rowerowych i miejskich aktywistów, to samookreśla się jako zaprzaniec i ciemnogród. A jeśli wszyscy publicznie przyklaskiwali, to siła tych grup rosła. Aż osiągnęła rozmiary, które stały się niebezpieczne i dla nich samych, i dla innych. Chociaż esencją demokracji jest podejmowanie decyzji większością głosów, to o kształcie polskich miast zaczęła decydować mniejszość. Nie bez wpływu było zasilanie grantami na opracowania i raporty (a co jak co, ale na działania dotyczące rowerzystów
UE wydaje pieniądze chętnie).
Fot. Andrzej Zbraniecki/East News
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.