Przypadek studyjny Jacka Hugo-Badera
  • Paweł LisickiAutor:Paweł Lisicki

Przypadek studyjny Jacka Hugo-Badera

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jacek Hugo-Bader
Jacek Hugo-Bader Źródło: PAP / Andrzej Rybczyński

Od czasu sławetnej akcji reportera „Gazety Wyborczej”, który 11 listopada postanowił podążyć wraz z Marszem Niepodległości, minęło nieco czasu, jednak to, co najważniejsze, mam wrażenie, wciąż nie zostało powiedziane. Teraz, kiedy kurz bitewny opadł, można zdobyć się na pewną refleksję, tym bardziej że – jak sądzę – działanie Hugo-Badera nie tylko pokazało jego osobliwą fiksację i idiosynkrazję (to na pewno też, co było szczególnie widoczne na filmikach z reporterem w roli głównej), lecz także ujawniło charakterystyczną dla dużej części liberalnych środowisk mentalność.

Najpierw fakty. Wysmarowany czarną pastą dziennikarz dołączył do kilkudziesięciu tysięcy (może 70, może 100) demonstrantów, którzy z biało-czerwonymi flagami chcieli uczcić odrodzenie polskiej państwowości. Jak wynika z jego własnych słów, miał najwyraźniej nadzieję na to, że niepodległościowcy albo go zwymyślają, albo oplują, albo – szczyt szczęścia – pobiją. Niestety, z jego punktu widzenia, nic takiego się nie stało. Ot, może spotkał się ze zdziwieniem, może z ciekawością. Wprawdzie sam pomysłodawca tej prowokacji czy happeningu twierdził, że czuł stężoną wokół siebie nienawiść, ale nie potrafił wskazać dowodów na prawdziwość swych odczuć. Co z tej całej historii wynika?

Pierwsza rzecz jest najbardziej banalna: ludziom pokroju reportera „GW” uczestnicy Marszu Niepodległości jawią się jako niebezpieczna hołota, motłoch, agresywny tłum gotów atakować każdego odmieńca. Patriotyczne uniesienie i jego przejawy – flagi, pieśni, koszulki, okrzyki – to znak wrogości i potencjalnej nienawiści. Pranie mózgów zrobiło swoje: polskość i przywiązanie do niej mają być znakiem plemienności oraz ksenofobii. Jeśli tak jest, to wystarczy tylko ową czerń sprowokować i pobudzić do działania, a ukryte w niej atawistyczne skłonności wychyną na światło dzienne. Niech zobaczą Murzyna, a na pewno cała ta dzicz w paroksyzmie szału rzuci się bić – tak rozumował Hugo-Bader. Tak sądzą broniący go koledzy i koleżanki z „GW” oraz innych mediów. Jednak zarówno on, jaki oni się zawiedli. Zamiast wybuchu szału spotkała go obojętność.

Jednak historia na tym się nie skończyła. Otóż reporter „GW” wprawdzie nie został ani zbluzgany, ani poniżony, ani skopany („Co za pech!” – musiała pomyśleć niedoszła ofiara), ale odczuł nienawiść. To klasyczny, znany doskonale psychologom mechanizm przeniesienia, kiedy to własne nieuświadomione uczucie wrogości przenosi się na innych, przypisując im własną motywację. Widząc przejawy narodowej dumy i uczuć patriotycznych, Hugo-Bader reaguje jak – posłużmy się takim porównaniem – pies Pawłowa: wierzy, że wie, iż w tych ludziach czai się żądza przemocy. Kiedy nie udaje mu się jej z nich wydobyć, nie zmienia swojego zdania, ale się w nim utwierdza – brak faktów staje się dowodem prawdziwości uprzedzenia.

Dokładnie taki sam jest mechanizm działania różnego rodzaju organizacji tropiących ksenofobię, homofobię, rasizm itp., itd.: ich działacze wierzą, że badają coś, co sami odczuwają; widzą wokół siebie nie to, co jest, ale to, co na zewnątrz z siebie rzutują. Kiedy brak im dowodów – faktów prześladowania ludzi o odmiennej orientacji lub kolorze skóry, masowego ich bicia lub niszczenia – przerzucają na badane otoczenie swój strach i swoje uprzedzenie. Pod adresem dziennikarza padło wiele docinków, złośliwości i drwin, szkoda. Doprawdy dobrze, że dzięki akcji Jacka Hugo-Badera można było zobaczyć, jak ten mechanizm działa. To był, w prawdziwym tego słowa znaczeniu, case study, studyjny przypadek.

Artykuł został opublikowany w 48/2016 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także