W ostatnich dniach modne stało się potępianie w czambuł Unii Europejskiej, za jej niezdecydowanie w sprawie Ukrainy. Media i portale społecznościowe zagotowały się od wyrazów oburzenia, wzbogaconych szyderstwami z tradycyjnie nieistniejącej, "wspólnej polityki zagranicznej". I ja, w publicystycznej gorączce, nie powstrzymałem się od kilku kąśliwych uwag.
Czy jednak nasze oczekiwania wobec Unii i jej liderów nie są zanadto wygórowane? Sam wszak od wielu lat powtarzam, że "wspólnej polityki zagranicznej" nigdy nie było, nie ma i nie będzie. Dlaczego więc miałbym dzisiaj nawoływać UE do stworzenia wspólnego frontu w stosunkach z Kijowem i Moskwą, jeśli wiem, że to pobożne życzenia?
Unia Europejska nie ma dzisiaj zbyt wielu narzędzi, by skutecznie naciskać na zmianę kursu ukraińskich władz, o naciskaniu na Kreml nie wspominając. Zakaz wjazdu najwyższych urzędników na terytorium UE to jedynie pewna niedogodność. Groźba zamrożenia kont? Niewykluczone, że to, co miałoby zostać zamrożone, już dawno zostało przerzucone do kilku krajów, które do UE nie należą. Sankcje gospodarcze? Nie dotknęłyby raczej Janukowycza i jego "familii", poza tym Ukraina i tak jest już bankrutem, podtrzymywanym przy życiu przez Rosję. Marchewka? Skoro Janukowycz odrzucił traktat stowarzyszeniowy, to co jeszcze można mu zaproponować?
Od wielu Unia stosuje podobne środki wobec reżimu Aleksandra Łukaszenki. Efekty? Żadne. Białoruski dyktator ma się świetnie.
Niektórzy polscy politycy naciskają na stworzenie nowego "planu Marshalla", choć zdają sobie sprawę, że Niemcy i Francuzi prędzej wyłożą 20 miliard euro na kolejny "bailout" Grecji, niż 2 miliardy na ukraińskie obligacje. Inni namawiają do zniesienia wiz dla Ukraińców - w momencie, gdy w całej Europie Zachodniej gwałtownie rosną nastroje antyimigranckie i żaden rząd na taki gest pozwolić sobie nie może.
Bruksela, Berlin i Paryż są silne i stanowcze, gdy wymuszają oszczędności budżetowe na Cypryjczykach i Portugalczykach. Wtedy dyplomatyczne konwenanse nie obowiązują. Kiedy zaś przychodzi do konfrontacji z Rosją (nawet nie bezpośredniej, tak jak w przypadku Ukrainy), unijni politycy stają w "rozkroku Van Damme'a": krytykują i potępiają, ale równocześnie nawołują do "konstruktywnej współpracy" z Kremlem. Ostentacyjnie wygrażają pięścią Stanom Zjednoczonym, gdy okazuje się, że śledzi ich amerykańska Narodowa Agencja Bezpieczeństwa. Kiedy jednak w czasie szczytu G20 w Sankt Petersburgu przywódcy UE dostają od organizatorów pendrive'y ze szpiegowskim oprogramowaniem, wszyscy udają, że nic się nie stało.
Kluczowym państwem są oczywiście Niemcy, które - tak się składa - w ostatnich latach coraz bardziej uzależniały się gospodarczo od Rosji. Jaką Niemcy mają prowadzić politykę wobec Rosji, jeśli najpierw łączą się z nią gazową pępowiną, a potem rezygnują z energii atomowej? Czy można oczekiwać, że zaangażują się w "wyrywanie" Ukrainy ze strefy wpływów Rosji, skoro są od dziesięcioleci zakładnikami swojej "Ostpolitik"? Podczas drugiej kadencji Angeli Merkel w polskiej prasie ukazały się dziesiątki komentarzy o "ochłodzeniu" na linii Berlin-Moskwa. Pani kanclerz tak bardzo zależało na "ochłodzeniu", że po trzecim zwycięstwie wyborczym i utworzeniu Wielkiej Koalicji bez większych ceregieli mianowała na stanowisko pełnomocnika ds. relacji z Kremlem Gernota Erlera, jednego z najbardziej prorosyjskich polityków nad Szprewą. W jednej z pierwszych wypowiedzi Erler skrytykował pomysł Partnerstwa Wschodniego, które - jego zdaniem - "w zbyt małym stopniu uwzględnia interesy Rosji" w tej części świata. Jak mógł odebrać te słowa Władimir Putin? Zapewne jako gwarancję, iż Niemcy nie mają zamiaru naruszać pozycji Rosji w dawnych republikach sowieckich. Niestety, w dyplomacji każde słowo ma swoją wagę.
Wobec wydarzeń na Ukrainie, podobnie jak wcześniej w przypadku wojny domowej w Syrii, Rosja wraca do dawnej, sowieckiej retoryki z czasów Zimnej Wojny. Mówi o przewrocie, sterowanym przez Zachód, o ekstremistach, o ludziach, którzy "wycierają sobie gębę władzą" (to słowa Dmitrija Miedwiediewa, w którym Unia Europejska widziała jeszcze niedawno liberalnego reformatora na miarę Piotra Wielkiego). Kreml cynicznie zarzuca innym wtrącanie się w sprawy wewnętrzny Ukrainy, choć sam pociąga za wszystkie sznurki.
Rosja formalnie nie ponosi dzisiaj żadnej odpowiedzialności za przelew krwi w sąsiednim kraju. Będzie tak dopóty, dopóki sytuacją na Ukrainie nie zajmie się Rada Bezpieczeństwa ONZ. Owszem, Rosja zawetuje każdą rezolucją w sprawie Ukrainy, ale to weto będzie miało swoje konkretne, konsekwencje prawne. Po raz pierwszy Rosja weźmie formalną odpowiedzialność za to, co dzieje się w Kijowie i innych miastach. Po raz pierwszy Rosja będzie musiała formalnie oświadczyć, że nie ma nic przeciwko zbrodniom Janukowycza. Czy to coś zmieni? Tak - będzie można wówczas oficjalnie wskazać na Rosję, na prezydenta Putina i premiera Miedwiediewa jako współwinnych masakry.