Jeszcze w środę słyszeliśmy z ust polityków i publicystów: "Putin ustępuje", "Rosja przestraszyła się sankcji", "Unia Europejska jednak działa". Portale internetowe od Lizbony po Warszawę radośnie obwieściły dawno oczekiwaną "de-eskalację". A nad Wisłą, rzecz jasna, pojawiły się, także głosy sugerujące, jakoby ta pseudo-rejterada Putina była w dużej mierze zasługą groźnych pomruków premiera Tuska i srogich min Radosława Sikorskiego.
W czwartek nastąpiła de-de-eskalacja, czyli wszystko wróciło do normy. Parlament Krymu wyraził chęć przyłączenia się do Rosji, przyjęcia rubla i nacjonalizacji wszystkich przedsiębiorstw na półwyspie ("Krytyka Polityczna" powinna być zachwycona). Ukraińskie helikoptery przemieszczały się do baz kontrolowanych przez rząd w Kijowie, a "siły samoobrony", wyposażone w mundury z "Ciuchexu" i poruszające się kupionymi w pobliskim komisie wozami bojowymi, sprawowały kontrolę nad większością strategicznych obiektów na Krymie.
De-eskalacja? Jeśli przyjmiemy z ulgą wiadomość, iż "siły samoobrony" nie wkroczyły jeszcze do Doniecka i Charkowa, a Kijów nie został zrównany z ziemią przez "niezidentyfikowane, prywatne awionetki", to owszem, napięcie spadło. Jak cholera.
W tym samym czasie nasi sprawni, charyzmatyczni i stanowczy przywódcy Unii Europejskiej obradowali w Brukseli (w towarzystwie wyraźnie zde-eskalowanego, rozluźnionego i promiennego premiera Jaceniuka), myśląc intensywnie, jak tu ukarać Rosję. Najlepiej w taki sposób, by sama Rosja się o tym nie dowiedziała (bo przecież mogłaby się rozzłościć, i de-eskalację diabli by wzięli). Unijni liderzy zdecydowali więc, że (ta-daaam) zawieszą przygotowania do szczytu G8 w Soczi, że (ta-daa-daaam) zawieszą rozmowy o ruchu bezwizowym oraz - uwaga, uwaga! - zawieszą negocjacje w sprawie liberalizacji dwustronnnego handlu. Represje, zaiste, odważne i bezprecedensowe. Oj, poszło Putinowi w pięty, jak nic. Miedwiediew zbladł i zemdlał. Szojgu wyrywał sobie w szale pagony ze wszystkich mundurów. Na pewno też niejednemu rosyjskiemu czołgowi zmiękła rura.
***
Od kilku dni czołowi politycy Europy Zachodniej zachowują się tak, jakby urodzili się miesiąc temu. Jakby nigdy nie słyszeli o Związku Sowieckim, o Stalinie, o zimnej wojnie, o KGB, o Czeczenii, o Biesłanie, jakby im nic nie mówiły nazwiska Anny Politkowskiej i Aleksandra Litwinienki. Jakby nie wiedzieli, kim był i co robił Władimir Władimirowicz Putin w latach 80-tych.
A co wiedzieli? Wiedzieli, że Rosja to fantastyczny rynek zbytu dla zachodnich koncernów. To turyści wydający grube pieniądze w Chamonix i na Lazurowym Wybrzeżu. Oligarchowie, przyjmowani z otwartymi ramionami przez bankierów w Londynie i Wiedniu. Piękne krajobrazy, olśniewający balet, wspaniała literatura. Dla przeciętnego, średnio wykształconego Brytyjczyka, Francuza i Włocha Rosja ma twarz Anny Kareniny i zapach pszenicznych łanów. Dla wielu Polaków, Litwinów i Ukraińców Rosja kojarzy się raczej z ludobójczą gębą Wasilija Błochina i błotnistym zapachem zimnego, świeżo wykopanego grobu. Ot, drobna różnica, która dzisiaj sprawia, że premierzy Polski, Litwy i Ukrainy doskonale zdają sobie sprawę, co się dzieje na Krymie i jaka groźba wisi nad całą Europą Środkowo-Wschodnią (w przypadku Donalda Tuska pozwolę sobie dodać: lepiej późno niż wcale), a panowie Cameron czy Hollande sprawiają wrażenie lekko zaskoczonych.
W ostatnich dniach działania Putina były wielokrotnie porównywane do poczynań Adolfa Hitlera w Czechosłowacji i Austrii. Skoro tak, to pozwolę sobie na jeszcze jedną paralelę, z gatunku political-fiction. Wyobraźmy sobie, że współczesnymi Niemcami rządzi były pułkownik Abwery, Hans von Puttin. Co roku w Berlinie odbywają się wielkie parady wojskowe, podczas których żołnierze maszerują pod sztandarami ze swastyką. W setkach miast nadal stoją pomniki Adolfa Hitlera. Gdy jeden z landów buntuje się przeciwko autorytarnej władzy, von Puttin krwawo pacyfikuje jego ludność. Krytykujący kanclerza dziennikarze "Frankfurter Allgemeine", "Süddeutsche Zeitung" i "Sterna" giną w niewyjaśnonych okolicznościach. Państwowa "Deutsche Welle" uprawia bezwstydną propagandę, usprawiedliwiając każde bezeceństwo reżimu. Wreszcie pewnego pięknego dnia von Puttin prowokuje rozruchy na Śląsku i wysyła tam dwie dywizje, by "chronić" niemieckojęzyczną ludność przed "polskimi ekstremistami". Jak reagują prezydent Francji, premier Wielkiej Brytanii i szef Komisji Europejskiej? "O kurczę, on to naprawdę zrobił? Przecież to niemożliwe! Czy von Puttin nie wie, że żyjemy w XXI wieku?".
***
Przywódcy UE zapowiadają, że w wypadku kontynuowania przez Rosję operacji zbrojnej na Krymie, sankcje będą dużo ostrzejsze: mowa m.in. o zamrożeniu kont przedstawicieli rosyjskich władz czy zakazie wjazdu do państw Unii. Grubo. Putin będzie musiał przenieść kasę gdzie indziej (nie wykluczam, że już od dłuższego czasu trzyma ją "gdzie indziej"). Dzieci ministrów i prokuratorów będą musiały przenieść się ze szkół w Anglii do szkół w Szwajcarii. Oraz pożegnać się z zakupami w Harrodsie i plażowaniem w Saint-Tropez. Zostają Seszele i Copacabana. Ha! Boli, co?
Bardzo, bardzo chciałbym się mylić, ale wygląda na to, że Putin nie ma zamiaru zrezygnować z planu oderwania Krymu od Ukrainy. A Unia Europejska nie ma specjalnie ochoty, by mu w tym przeszkodzić. Nie łudźmy się: interesy Siemensa, BNP Paribas, włoskich producentów makaronów i szwedzkich eksporterów sedesów są po stokroć ważniejsze niż interesy Ukrainy.
Należy jedynie żałować, że inwazji Krymu nie dokonali amerykańscy marines. Wtedy na ulice Berlina, Paryża, Rzymu i Amsterdamu wyszłyby setki tysięcy ludzi, protestujących przeciwko "jankieskiemu imperializmowi". "The Guardian" i "Le Monde" zatrzęsłyby się z oburzenia, a Bruksela wprowadziłaby sankcje z dnia na dzień. Przesadzam? Proszę sobie w takim razie przypomnieć, jakie sankcje wobec USA rozważali niektórzy europejscy politycy, gdy jesienią ub.r. wyszło na jaw, że Amerykanie podsłuchiwali swoich sojuszników, łącznie z Angelą Merkel. Otóż proponowano wówczas, aby Unia... zawiesiła rozmowy o strefie wolnego handlu ze Stanami Zjednoczonym. Zaraz, zaraz, czy to nie samo, co w przypadku Rosji?
Unia Europejska żyje w Matriksie. Według Unii wszyscy Europejczycy zaznają trwałego bezpieczeństwa i wiecznej szczęśliwości, jeśli będą płacić w euro, korzystać z energii wiatrowej, jeść organiczną żywność, nawoływać do pokoju, oraz tolerować wszelkie odmienności: rasowe, religijne, seksualne. Proszę to powiedzieć Łotyszom, którzy weszli do Unii, przyjęli euro, a teraz czują zapewne lekki chłód w lędźwiach, bo mają 30-procentową mniejszość rosyjską i zastanawiają się, kiedy i u nich pojawią się na ulicach rosyjskie "oddziały samoobrony". Ciekawe, jak Łotysze odpowiedzieliby dziś na pytanie: "Gdybyś musiał wybierać, czy wolałbyś, żeby Łotwa była w NATO czy w Unii Europejskiej?".
Warto by przeprowadzić jeszcze jeden sondaż. Angeli Merkel, Davidowi Cameronowi i François Hollande'owi należałoby zadać następujące pytanie: "Czy w razie wojny o Krym bylibyście gotowi wydać rozkaz zatopienia okrętu flagowego Floty Czarnomorskiej?". Padłaby oczywista odpowiedź: "Nie, bo Ukraina nie jest w NATO i nie mamy wobec niej żadnych militarnych zobowiązań".
Wtedy powinniśmy pójść za ciosem: "A czy wydalibyście rozkaz zatopienia rosyjskiej flotylli, blokującej dostęp do portów w Gdańsku i Gdyni?".
Nie? Trudno. Ale nie zdziwcie się, kiedy rosyjska flaga zawiśnie kiedyś nas Bundestagiem i Pałacem Elizejskim. Co? Wcale by wam to nie przeszkadzało? Ach, rozumiem, "interesy gospodarcze"...