Żeby przyciągnąć uwagę tych, którzy na naszą stronę wchodzą służbowo, zacznę dzisiejszy przegląd mediów od odnotowania pierwszego numeru tygodnika braci Karnowskich „W sieci” już we w pełni tygodnikowej formule − w normalnym formacie, z layoutem nawiązującym do starego dobrego „Uważam Rze” i niektórymi przeniesionymi zeń rubrykami. Dlaczego ma to przyciągać uwagę wiadomych środowisk? Dlatego, że od dłuższego czasu aż przebierają one nogami do opisania wojny pomiędzy „W Sieci” a tygodnikiem Lisickiego, niektórzy, jak „Polityka”, nawet nie zaczekali na jakiekolwiek niesnaski pomiędzy nami, aby gołosłownie i bez sensu ogłosić na okładce, że „niepokorni się żrą”.
„Lecz nie dam wam kutaje także tej radości”; na pytania o projekt byłego wicenaczelnego „URz” odpowiadam nieodmiennie, że aby Sauron został pokonany, drużyna pierścienia musiała się w pewnym momencie podzielić, bo jednych droga wiodła w tę, innych w tę stronę. „W Sieci”, mam wrażenie, kieruje się raczej w stronę czytelników tożsamościowych, zdecydowanych, i widzę w nim raczej poprawioną wersję − przede wszystkim w sensie edytorskim, ale dotyczy to i spraw merytorycznych − „Gazety Polskiej”. Nie mnie to orzekać, ale na środowisku Tomasza Sakiewicza może się teraz negatywnie odbić zaniedbanie, jakim było nie wykorzystanie czasu prosperity na zmianę formatu, poprawienie szaty graficznej i poszerzenie tematyki tygodnika, i zwyczaj, by startować z coraz to nowymi projektami nie zadbawszy o należyte ukończenie poprzednich… No, zobaczymy, co rok 2013 przyniesie. Tygodnik, gazeta czy portal internetowy to nie partia polityczna, można wybierać więcej niż jeden, a poszerzanie się oferty dziennikarstwa opozycyjnego na progu Nowego Roku może tylko cieszyć.
Widać jednak (że pozostanę jeszcze chwilę przy tym), iż agresywne podporządkowywanie sobie przez władzę mediów osierociło sporą grupę Polaków − tych, mówiąc hasłowo, dla których kłamstwa Tuska i mizerna konduita elit, na których się on wspiera, są coraz bardziej oczywiste, ale świadomość ta nie czyni z nich bezkrytycznych wielbicieli Kaczyńskiego ani nie skłania do wyrzeczenia się własnego sądu w imię „jedności prawicy” (jedność w rozumieniu zwolenników „Jaro” polega na domaganiu się, aby był tylko jeden prezes, jedna obowiązująca opinia w każdej sprawie i jeden, mówiąc najogólniej, dyskurs – takie przynajmniej wrażenie wyniosłem z polemiki z Piotrem Lisiewiczem w świątecznej „Gazecie Polskiej Codziennie”). W rok 2013 wchodzą bez swojego tygodnika opinii czytelnicy, którzy chcą być traktowani poważnie, a nie pobudzani jak psy Pawłowa prostackimi fotomontażami na okładkach i warunkowani prostymi jak cep sloganami, wmuszającymi opowiedzenie się po „słusznej” stronie. Drodzy państwo, wytrzymajcie jeszcze kilka tygodni, już niedługo!
Uczciwe przyznać trzeba, że o tego czytelnika usiłuje też od paru tygodni walczyć „Wprost”, ale wydaje się, że rany zadane redakcji przez Tomasza Lisa wciąż są na to zbyt głębokie. W sylwestrowym numerze mamy wprawdzie wart uwagi materiał, wracający do tematu „parodii ekshumacji” (to określenie obserwującego ją eksperta) w Jedwabnem i do znalezionych wówczas łusek z niemieckich mauserów, tudzież ważny obrazek z życia „republiki kolesiów”, czyli tekst Piotra Śmiłowicza o kolesiu, którego PO uczyniła szefem Totalizatora Sportowego. Ale to rodzynki utopione w sfałszowanej mowie poprawności III RP, w rodzaju „felietonów” Marcina Króla i Magdaleny Środy, o bredniach Tomasza Jastruna nie wspominając. No i trudno zliczyć którego już, żenującego wywiadu z Palikotem, wśród swoich ogranych do znudzenia kawałków wyznającym Najsztubowi, że nie może się doczekać pobicia przez ONR-owców.
Podobnym wydłubywaniem rodzynków jest od zawsze lektura tabloidów. W „Fakcie” pomiędzy mniej lub bardziej sensacyjnymi enucjacjami z celebryckiego półświatka (podobno Ola Kwaśniewska ze świeżo poślubionym mężem coś nie bardzo… słyszeli Państwo?) i przestrogami kraczących przykro ekonomistów, znajdujemy taką notkę − cytuję w całości: „Jeszcze nigdy polskie szpitale nie były tak zadłużone jak obecnie, oceniają eksperci. Szacuje się, że ich dług to 10-11 mld złotych, ale w rzeczywistości jest on wyższy, bo do tej kwoty trzeba doliczyć karne odsetki, których nikt nie ewidencjonuje − powiedział »Codziennej« [!-RAZ] WojciechMisiński, ekspert Centrum im. Adama Smith. Jego zdaniem jeśli pilnie nie dokona się reformy, zadłużenie placówek może dojść do 100 mld złotych. Chyba że właśnie o to chodzi?” Wzmianka, którą pozwoliłem sobie podkreślić wykrzyknikiem, zdaje się wskazywać, że podpisany pod notką „BP” wykonał po prostu operację „wytnij-wklej” z „GPC”, ale nie mogę tego sprawdzić, bo na moją wieś dziennik ten nie dociera. Tak czy owak, warto sobie przypomnieć tę zalewającą nas swego czasu lawinę mądrości o tym, jak to skomercjalizowanie placówek służby zdrowia rozwiąże problem ich zadłużania się. Pamiętacie jeszcze Państwo?
W „Rzeczpospolitej” Stanisław Brejdygant broni kuriozalnego oświadczenia ZASP wydanego w związku z filmem „Pokłosie”. Związek, który nie jest w stanie spełnić swych celów statutowych i należycie zadbać o środowisko aktorskie, a to się sadzi na robienie biznesów i handlowanie akcjami (co może jeszcze ktoś pamięta), a to znów na wymierzanie sprawiedliwości Polakom, i to w oparciu dziełko, które sami twórcy bronią z prostackich przekłamań argumentem, iż to tylko przecież film rozrywkowy, thriller.
Ciekawie koresponduje ta wypowiedź z przywołanym wcześniej artykułem „Wprost”. Dla ludzi chorych na michnikowszczyznę żadne fakty nigdy mieć nie będą znaczenia, oni po prostu uwielbiają się bić niby to we własne, ale przecież gołym okiem widać, że w cudze − „Polaka-katolika, starszego, gorzej wykształconego i głosującego na PiS” − piersi. Nie warto by może było otwierać „Rzepy” na tej stronie, gdyby nie fakt, że wypowiedź starego aktora (co takiego jest w tym zawodzie, że tylu wydał bredzących udeków i lizusów władzy − by wspomnieć tylko wywiady Olbrychskiego, Kondrata, Opani czy obu Stuhrów?) sąsiaduje z tekstem Igora Janke, podsumowującego sukcesy rządu w 2012 roku. Można zrobić to krótko, jednym słowem, albo nieco obszerniej, wymieniając konkretne katastrofy. Janke wybiera drugą metodę. I ma się po lekturze jego podsumowania zakrzyknąć gromko, starym wojskowym obyczajem: „minął rok!” I dopowiedzieć samemu sobie… no, kto był „we wojsku”, ten wie, co się odpowiada, a kto nie, niech sam stosowny odzew wymyśli.