TOMASZ Z. ZAPERT: Białogłowy w renesansowym Krakowie nie miały lekko. Taki wniosek narzucił mi się po lekturze pani książki, słusznie?
ANNA BRZEZIŃSKA: Życie w XVI w. w ogóle było trudne. Umierano wcześniej niż obecnie, częściej doskwierał głód, a proste czynności – takie jak sprzątanie, pranie, szykowanie pożywienia i odzieży – wymagały znacznie więcej czasu oraz wysiłku. Kobiety, zgodnie z biblijnym nakazem, znosiły trud brzemienności i rodziły w bólach – a potem umierały w wyniku komplikacji okołoporodowych bez względu na to, czyimi były żonami. Zazwyczaj nie kierowały swoim losem, a skala ich osobistych wyborów była znacznie węższa niż dziś. Jednak dotyczy to również mężczyzn, ponieważ nie istniał jeszcze wtedy indywidualizm w naszym rozumieniu. Ludzie widzieli siebie jako członków różnych wspólnot – Kościoła, rodu, cechu itd. – dziedziczyli po rodzicach zapowiedź konkretnego losu chłopa, rzemieślnika czy arystokraty. Niewiasty przygotowywano do dwóch ról: żony i matki, a zarazem każda z nich nosiła w sobie piętno Ewy. Uważano, że są intelektualnie słabsze i bardziej podatne na grzech, więc cała kultura przekonywała je, że powinny być posłuszne, bogobojne.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.