Była połowa lat 90. Może dziś trudno to sobie wyobrazić 20- i 30-latkom, ale wówczas handel kwitł na polskich ulicach. Sprzedawcy rozkładali swój towar na łóżkach polowych, z których oferowali np. ciuchy, jajka, słodycze i… książki. Któregoś dnia, gdy z kumplami urwaliśmy się ze szkoły na dużej przerwie, na takiej polówce obok powieści Forsytha, Ludluma, Folletta zobaczyłem „Statek” Łysiaka. Spiesznie złapałem książkę, by kumple mnie nie uprzedzili, i nie targując się, kupiłem. Skąd taka szybka decyzja? Były trzy powody. Kilka książek Łysiaka już znałem, „Flet z mandragory”, „Dobry” i „Konkwista” zachwyciły mnie. Po drugie, książek pisarza na próżno było szukać w księgarniach, ich kupno było możliwe jedynie w antykwariatach (nikt wtedy nawet nie śnił o aukcjach internetowych). Po trzecie, nasz nauczyciel elektrotechniki obiecał, że jeżeli ktoś przeczyta książkę pisarza z Saskiej Kępy, to może liczyć na wyższą ocenę. Szybko przeczytałem „Statek”, a traf chciał, że nauczyciel elektrotechniki wywołał mnie do odpowiedzi.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.