A więc weto

Dodano: 
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjne Źródło: PAP / Jakub Kaczmarczyk
17 listopada, dzień 260 || Ale jazda. Ja myślałem, że po zakończeniu maratonu wyborczego bieg spraw politycznych trochę przyhamuje, a tu co tydzień nowy kryzys. Stało się – zagroziliśmy wetem Unii Europejskiej. Ach ci Polacy… znowu. O co poszło?

Od kiedy nastały w Polsce rządy PiSu nie podobało się to przeważającej politycznej opcji w Unii Europejskiej. Rząd jeszcze nie pisnął po swoim ukonstytuowaniu się w 2015 roku, a już na początku 2016 Unia wszczęła procedury sprawdzające zagrożenie naruszenia praworządności w naszym kraju. Działanie było celne, bo było wiadomo (z programu partii), że PiS zabierze się za reformę sądów, a naruszenie status quo w sądownictwie to dobry pretekst by zacząć sprawę praworządności na międzynarodową skalę. Temu trendowi szybko zawtórowała opozycja i temat praworządności stał się głównym przesłaniem krytyki PiS-u na ulicy i zagranicy.

Zamieszanie wokół reformy sądownictwa, weto prezydenta, niechęć środowiska sędziowskiego oraz słabe przedłożenia w temacie zreformowania sądownictwa (oczekiwanego przez społeczeństwo) stało się pożywką do szerokiej krytyki władzy, formułowania wobec niej dyktatorskich podejrzeń. Szczególnie było to eksploatowane przez struktury unijne, gdzie widać było jak na dłoni polityczne motywacje wszczętych procedur, popartą słabiutką wiedzę na temat polskich poczynań w tej sprawie ze strony europarlamentarzystów. System sądownictwa miał być w Polsce upolityczniony, co kłóciło się z odgrzewaną na nowo i taktycznie ideą trójpodziału władzy. Nawet wykazywanie przez polskie władze, że przyjęte rozwiązania są zaczerpnięte z funkcjonujących systemów państw-członków Unii Europejskiej na nic się nie zdały. Polska została odhaczona, że słaby punkt jest w praworządności i tak już zostało. Nie wiem nawet jakbyśmy się starali.

A z tą praworządnością, to jak z definicją piękna. Jest ich wiele, jedna jest fajniejsza od drugiej, ale i tak każdy ma swoją. Kwestia ta w traktatach akcesyjnych była pozostawiona do wyłącznej jurysdykcji państw członkowskich, ale w procesie „integracji europejskiej” doszło do pozatraktowego, osmatycznego przeniesienia kompetencji z państw na instytucje unijne, ze szczególnym uwzględnieniem samowybieralnej Komisji Europejskiej, kosztem Parlamentu Europejskiego, a ostatnio Rady Europejskiej. Tak więc mamy temat wrażliwy, bo kto nie jest za praworządnością, niezidentyfikowany w traktatach, przeniesiony do Komisji Europejskiej, która może go dowolnie używać.

I używa. W trakcie lipcowych negocjacji założeń nowego budżetu i pokowidowego Funduszu Odbudowy kwestia uzależnienia partycypacji w środkach od oceny (przez kogo?) stanu praworządności w danym kraju znowu stanęła na porządku obrad. Po podobno ostrych negocjacjach premier Morawiecki miał otrzymać zapewnienie (od kogo?), że taki mechanizm nie zostanie zaproponowany, a jeśli – to i tak jest do rozważenia przez Radę Europejską pod rygorem weta, które może go zatrzymać. Premier wrócił więc z (okazuje się, że wirtualną) tarczą i zapewnił, że wszystko jest (będzie?) w porządku.

Jednak Parlament Europejski wraz z Komisją Europejską i na jej wniosek przyjęli niedawno rozporządzenie, które wprowadza mechanizm uzależnienia finansowania z Unii od oceny stanu praworządności w danym kraju. Nowy sposób uruchomienia tego mechanizmu uniezależnia jego wprowadzenie w życie od jednomyślności Rady Europy, więc weto jest rozbrojone. Czyli premiera… oszukano.

W Polsce odbyła się krótka wojenka we wnętrzu władzy na temat czy i dlaczego premier dał się wprowadzić w błąd i czy daliśmy się ograć. Wojenka ta ucichła, bo Polska, dołączając do Węgier, zapowiedziała weto budżetu mającego zawierać mechanizm praworządności. A więc jak ma być taki mechanizm to, jak mówił Kononowicz – nie będzie niczego. Co się stanie po wecie? Formalnie – będzie obowiązywało prowizorium budżetowe z poprzednich ram finansowych, gdzie Polska miała i tak więcej niż ma mieć w tej nowej. Ale – co ciekawe – będzie prowizorium, ale zasada praworządności będzie mogła być zastosowana w jego trakcie. I mimo, że się Polsce należy, to dowolnie stosowany mechanizm praworządności może nas i tak pozbawić środków.

Tyle kwestie formalne, ale najważniejsze są kwestie polityczne. Bo teraz właśnie zaczęła się jazda. Na Polaka. To znaczy już się mówi, że znowu jesteśmy sami przeciw wszystkim, a więc Węgrów się pomija. A jak się już pisze, że my i oni, to zaraz, że z faszystą Orbanem. Tusk udaje, że nie wie o prowizorium i „dziwi się”, dlaczego Polska nie chce wejścia w życie korzystnego dla niej budżetu. (Ale jak korzystnego, jak mającego de facto wisieć na włosku oceny Komisji, która już się w tej sprawie – negatywnie – wypowiedziała?). Kwestia weta polsko-węgierskiego ma w obecnej budżetowej perspektywie duży ciężar gatunkowy, bo opory tych krajów mogą nie tylko wstrzymać prace budżetowe, ale i uruchomienie setek miliardów z kowidowego Funduszu Odbudowy. Tu na Polskę będą napuszczane kraje, które czekają na tę pomoc – Hiszpania, Włochy czy Portugalia. W Polsce gospodarczymi skutkami weta są już straszeni polscy przedsiębiorcy, którzy nie dostaną pieniędzy z Funduszu, bo władza zablokowała środki swoim unijnym sprzeciwem.

Ten Fundusz to też ciekawa historia. To wspólny, pierwszy wspólny dług krajów członkowskich. Polska też się na niego składa i dziwne by było, gdyby dawała do kasy, skoro nie wie czy cokolwiek z niej dostanie jak się tak zwidzi unijnym urzędnikom. Mimo, że wielu liczy na fundusz pomocowy dla przytłoczonej kowidowymi lockdownami gospodarki europejskiej, to ich optymizm wynika raczej z… niewiedzy. No bo przypatrzmy się strukturze tego na co pójdą miliardy pomocy: 37% środków ma iść na zieloną energię kosztem CO2, 20% na innowacyjne projekty cyfrowe, 30% na reformy strukturalne powiązane z euro oraz na… poprawę dialogu z opozycją. Czyli na unijne pierdoły, zamiast na pomoc dla realnych biznesów. Reszta – 360 mld euro – będzie przeznaczona na kredyty, które trzeba będzie oddać. Taka to jest ta europejska pomoc. Nie wiem kto z niej skorzysta, chyba że upadli restauratorzy, którzy przebranżowią się na miejskie farmy wiatrakowe.

Dla PiS-u jest to moment na no passaran. Bo to już nie tylko chodzi o to, że praworządność jest tylko pretekstem, by przywołać polski rząd do unijnego porządku. Tu chodzi o kwestie ściśle merytoryczne, w samym centrum walki politycznej. Bo tu nie idzie jedynie o stworzenie mechanizmu pokazowego podporządkowania jednego z (dwóch?) członków, ale o treść i kierunek wektora przyłożonego wobec opornych. I to wykorzystał ostatnio na swojej konferencji minister Ziobro, podnosząc, że obecnie hasło praworządności będzie użyte przez Unię do wprowadzenia w Polsce aborcji na życzenie, małżeństw wielopłciowych wraz z adopcją, czy deprawującej edukacji seksualnej dla najmłodszych. Opozycja się śmieje z paranoi ministra, ale Ziobro ma solidne papiery na to co powiedział. Bo Unia się nie uchyla od takich postulatów.

Jest to część procesu, który trwa już od wielu lat, odkąd tęczowy ruch zinstytucjonalizował się wokół postulatu dopisania praw LBGT czy tzw. praw reprodukcyjnych do ogólnej puli praw człowieka. W związku z tym zostają one dołączane do praw podstawowych i ich przestrzeganie będzie zobowiązywało każde państwo członkowskie, pod zarzutem niepraworządności. Czyli będziemy niepraworządni jeśli nasze prawodawstwo nie będzie uwzględniało całości praw człowieka, włącznie z prawem do aborcji, małżeństw wielopłciowych wraz z prawem do adopcji, edukacją seksualną według zaleceń WHO i całą polityką „równościową” wobec mniejszości tożsamościowych z włączeniem oczywistej pozytywnej dyskryminacji większości.

I tak to się kończy. Kiedy zapisywaliśmy się w referendum do Unii, to mieliśmy zarówno kwestie ustroju wymiaru sprawiedliwości jak i kwestie światopoglądowe wyłączone z jurysdykcji unijnej. Po 16 latach powolnego procesu „gotowania żaby” jesteśmy w Unii, która odebrała nam te resztki samostanowienia, a nasze w tym względzie opory uważa za ostatnie podrygi ciemnogrodzkiego „chorego Europy”. Tak jakby weto nie było normalną częścią traktatowych procedur, z których kraje zachodnie korzystały już dziesiątki razy.

Myśmy się zapisywali do Unii, której już nie ma. Mimo traktatów zmieniła się w kierunku, który jeśli by był jasny dla obywateli to nie wiem jak by się potoczyło polskie referendum akcesyjne. Jedno jest pewne, tak pograliśmy, że w tej kwestii nie bardzo jest gdzie się cofnąć, bo unijna ocena praworządności jest de facto kluczem, który otwiera już chyba ostatnie drzwi naszej państwowej podmiotowości. Bo wtedy nawet nie Unia, ale Komisja Europejska będzie nam pisała całe prawo. Teraz pisze „tylko” z 80%.

Ponad 57% Polaków pozytywnie ocenia możliwość polskiego weta. Choć przecież już słychać jaki to będzie obciach przed światem, jakie straty nie tylko nasze, ale i Europy, że po co nam tacy Polacy, co traktują budżet Unii jak skarbonkę, zaś jej prawa jak menu, z którego wybierają co chcą. PiS ma szczęście, bo to wewnętrznie – po sztafetach zadym lewacko-prawackich – czyni z niego jedynego depozytariusza polskich spraw, oraz zasypuje (odracza?) wewnętrzne konflikty w obozie władzy. I znowu będzie bezalternatywnym „mniejszym złem”.

Na razie obie strony (Unia i polsko-węgry) grają w zabawę kto kogo i kto pierwszy pęknie. Jest w negocjacjach taki model porównywany z tym jak jadą na siebie na czołowe zderzenie dwie rozpędzone ciężarówki. Aktem deklaracji pozycji negocjacyjnej jest wyrzucenie przez jednego z kierowców kierownicy przez okno, tak by ten drugi to zobaczył. Żeby wiedział, że ten drugi już nie skręci. Mieliśmy to już z parę razy, ale nie na serio. Zawsze się jakoś minęło, nawet jak ktoś tam wyrzucił kierownicę, to się zaraz okazywało, że ma jakieś zapasowe kombinerki, którymi jakoś tam wykręcił. Ciekaw jestem jak to jest teraz z tymi kierownicami? A może nikt nie wie, że jak już parę razy obie strony wyrzuciły te kierownice, to żadna już nic tam zapasowego nie ma?

Zostały tylko pedały gazu…

Tylko, że na przeciwko jedzie czołg niemieckiej prezydencji…

Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.

Źródło: dziennikzarazy.pl
Czytaj także