Jak to w praktyce wygląda, mogliby coś powiedzieć Donald Trump, a także katoliccy i konserwatywni autorzy, w imię większej „otwartości i połączenia” systematycznie blokowani przez medium należące do gorliwego czytelnika „czerwonej książeczki”.
Niedawno opublikowana u nas (nakładem PIW) książka Julii Lovell „Maoizm. Historia globalna” zawiera całkiem spory rozdział poświęcony fascynacji „myślą przewodniczącego Mao” wśród zachodnioeuropejskiego i amerykańskiego „pokolenia 68 roku”, które pod koniec XX w. dopełniło swój zwycięski marsz przez polityczne, naukowe i medialne instytucje świata zachodniego. Niejeden z jego przedstawicieli zaczynał swoją publiczną działalność od „antysystemowych” manifestacji na ulicach czy uniwersyteckich campusach, a swoją „antysystemowość” eksponował, dzierżąc dumnie „czerwoną książeczkę” Mao.
Czerwoną od krwi. Mówimy przecież o Mao Zedongu, przywódcy chińskich komunistów, największym ludobójcy w dziejach. Nie wiadomo, czy Mark Zuckerberg czytał książki holenderskiego historyka (dostępne także w Polsce) Franka Diköttera o Chinach w latach „wielkiego skoku” i rewolucji kulturalnej. Ale każdy, kto je przeczytał lub zapoznał się z „Czarną księgą komunizmu” zredagowaną przez Stephane’a Courtoisa (byłego maoistę), powinien wiedzieć, o jakim systemie ludobójczej zbrodni mówimy, wspominając „czerwoną książeczkę”.
A jednak – jak zauważa Chantal Delsol – ciągle mamy do czynienia na Zachodzie ze zjawiskiem traktowania komunistycznych zbrodni jako ludobójstwa „w dobrych zamiarach”. Stąd bierze się nadal utrzymująca się asymetria w ocenie przez zasiedziałe w ważnych instytucjach zachodniego świata „pokolenie 68 roku” dwóch XX-wiecznych totalitaryzmów: komunizmu i niemieckiego narodowego socjalizmu. Temu pierwszemu dużo można wybaczyć, przecież „chciał dobrze”, bo dążył do „emancypacji”. I to nie byle jakiej – całościowej i „naukowej”. Ten drugi był zły, ponieważ – jak pisze Delsol – „głosił pewną odmianę zakorzenienia”.
Czy jednak to przeciwstawienie: „emancypacja” – „zakorzenienie” jest zasadne? Czy istotnie w ideologii niemieckiego narodowego socjalizmu chodziło o konserwatywną, jakkolwiek by było, wartość, jaką jest osadzenie w tradycji (tym przecież jest zakorzenienie)? A jeśli tak, to o jaką tradycję chodziło? Czy rzeczywiście narodowi socjaliści wzdragali się przed emancypacją? Czy słowo to było nieobecne w ich politycznym słowniku?
Bez sięgnięcia do źródeł nie będziemy w stanie poszukać rzetelnej odpowiedzi na te kluczowe pytania. W ostatnim czasie wielu polskich czytelników spoza grona tzw. profesjonalnych historyków zyskało dostęp do takiego podstawowego źródła. Wydana przez Bellonę „Mein Kampf” Adolfa Hitlera w tłumaczeniu i opracowaniu krytycznym prof. Eugeniusza Cezarego Króla ma taki właśnie charakter. Książka kanclerza Rzeszy Niemieckiej i „wodza narodu niemieckiego” to kwintesencja ideologii narodowego socjalizmu. To lektura podstawowa dla każdego, kto poszukuje odpowiedzi na pytanie: Co się stało z Niemcami po 1918 r.?
W III Rzeszy Niemieckiej „Mein Kampf” była traktowana jako „święta księga” nowej „politycznej religii”. Tak jak „Krótki kurs WKPb” w stalinowskim Związku Sowieckim czy „czerwona książeczka” w maoistowskich Chinach i na Zachodzie wśród starych i nowych „antysystemowych” bojowników o „świat bardziej otwarty i połączony”.
Książkę Hitlera trzeba czytać uważnie i nie lekceważyć. Zmarły w 1936 r. Jacques Bainville widział w niej całą masę „chłopięcych śmiesznostek”. Wykpiwał jej „udający pedantyczność” język. Irytował go brutalny antysemityzm „przeznaczony dla tłumu i bojówek”. Jednak w maju 1935 r. zadał trzy ważne pytania: „Któż czyta [»Mein Kampf«]? Kto rozumie to, co czyta? I kto wierzy w to, co zrozumiał?”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.