Wzorcowe CV Jarosława Kurskiego
  • Krzysztof MasłońAutor:Krzysztof Masłoń

Wzorcowe CV Jarosława Kurskiego

Dodano: 
Jarosław Kurski
Jarosław Kurski Źródło: PAP / Marcin Obara
W swojej „opowieści dygresyjnej”, jak głosi podtytuł „Dziadów i dybuków”, Jarosław Kurski za jednym zamachem złożył samokrytykę za swoje młodzieńcze, głęboko niesłuszne wybory ideowe, rozprawił się z autorytarną, zaburzoną władzą w obecnej Polsce, wykazując nieracjonalność zachowań swego imiennika – Kaczyńskiego – i motywacji, którymi się kieruje, zbudował ołtarz żydowskim przodkom z bratem swojej babki, któremu poświęcił trzy czwarte obszernej książki, wyliczył wszystkie możliwe grzechy II Rzeczypospolitej, przeprowadził obowiązkową krytykę Kościoła katolickiego i co tam jeszcze. Aha, wyrysował drzewo genealogiczne mające udokumentować doniosłość przeprowadzonego przez niego coming outu. Zgodnego z kluczową dla naszej kultury, literatury, a jeśli kto się uprze, to i historii, maksymą: „Gustavus obiit – natus est Conradus” („Umarł Gustaw, narodził się Konrad”). I stąd tytułowe „Dziady”. O dybukach potem.
Przeżył wstrząs – jak wspomina – słuchając w 1990 r. rozmowy swojego ówczesnego szefa, Lecha Wałęsy z Bronisławem Geremkiem, w której trakcie Wałęsa wbijał profesorowi antysemickie szpileczki, dzieląc się takimi przemyśleniami: „Dlaczego Żydzi w rządzie Tadeusza Mazowieckiego nie chcą się ujawniać? Gdybym ja był Żydem, tobym był z tego dumny, ale ja nie jestem. A oni się wstydzą. Czego oni się wstydzą?”. Zdaniem Jarosława Kurskiego droczył się w ten sposób z Geremkiem, którego jako prezydent elekt zapraszał do Belwederu, swoje teksty z kampanii wyborczej tłumacząc tym, że tak tylko mówił, a nie myślał… A po tragicznej śmierci tego niedoszłego premiera orzekł, że był jego przyjacielem. Nie minęło wiele czasu, a Jarosław Kurski, upewniający się w swojej żydowskiej genealogii, zgłosił się do pracy w „Gazecie Wyborczej”. Bo i gdzież indziej mógł trafić? To był dla niego wymarzony adres. I kontynuował z pasją swą rodzinną archeologię, dekonstruując – jak pisze – „wielki asymilatorski wysiłek podjęty przez rodzinę mamy”. „Czy mam prawo – pyta dramatycznie – zaprzeczać ich wyborom i niweczyć wysiłek co najmniej trzech pokoleń?”, podpierając się zaraz Jackiem Kaczmarskim: Na kolanach przez dni i tygodnie Przed nikomu nieznanym świętym Upieramy się nadal łagodnie Że nie gruzy to, lecz – fundamenty. „Przecież w całej tej asymilacji chodziło o to w końcu, by stać się Polakami. By porzucić żydostwo i zatrzeć po nim wszelkie ślady. I to się w trzecim pokoleniu udało. Moi pradziadkowie brali ślub pod chupą, ale mama, moja kochana mama, tak bardzo utożsamiła się z polskością i tak głęboko wypierała swe pochodzenie, że o Żydach nawet nie chciała słuchać. Ja zaś osuwać się zacząłem w otchłań kwestii żydowskiej w Polsce”. Aż, bez przerwy hamletyzując, dotarł w otchłani tej do dna.

Czytanie Gombrowicza

Wcześniej musiał jednak rozliczyć się z polskością, co i uczynił. „Dziadek Tadeusz, podolski szlagon, był epigonem szlacheckiej Polski. Innej Polski nie znał i nie rozumiał. Innej Polski nie chciał. Zmarł w 1936 r. na banalne zapalenie ślepej kiszki”, z czego wnuczek dziś robi bekę. A tak opisuje koszyłowiecką arkadię, zaczynając – jakżeby inaczej – od obrzydliwie archaicznych świątecznych obyczajów: „Boże Narodzenie zawsze obchodzono bardzo tradycyjnie. Wielką choinkę uczynny golem sam jeden, bez niczyjej pomocy, wnosił do salonu w wielkiej drewnianej donicy, a po świętach wynosił i przesadzał do parku. Przy każdej montował tabliczkę z datą jej ponownego posadzenia, co roku wydłużając w ten sposób szpaler bożonarodzeniowych świerków. A z każdym wkopanym w podolską ziemię drzewkiem, które upamiętniało narodziny Syna Bożego, zwyczaj jego golemowy katolicki się umacniał, umacniał, umacniał i maścił, i maścił, i święcił, i święcił, a dym z kadzidła stał się dla golema najwyższym powabem. We dworze aniołki a szopki, a Mikołaje, lukrowane pierniki, kutia. A pierwszej gwiazdki wypatrywanie. A na Popielec prochu na głowę posypywanie i gromnic zapalanie. Na Wielkanoc pisanek malowanie, pokarmu święcenie, bab drożdżowych wysokich pieczenie i kolorowym makiem zdobienie. I na mszę świętą bryczką w dwa konie co niedziela do Burakówki jeżdżenie. A ze ścian, z kąta każdego nawet wiosną nie wiosna, lecz Polska wyzierała. I Kościuszko, i szable na sarmackim kilimie w salonie świadectwo dawały. A w ogrodzie golem ustawił kamień z wyrytą inskrypcją »Lepiej zginąć, niźli żyć w niesławie – wyrzekł Xiążę Józef Poniatowski w batalii pod Lipskiem, 19 oktobra 1813«. A tradycji kresowej pielęgnowanie. I na licytacje remontów dla wojska uczęszczanie. I rąk oficerom kawalerzystom ściskanie. I celebracje religijne, chrzciny córek i wody święconej kropienie na kąt każdy, nawet na unoszącą się na stawie łódkę »Podolankę«. A niedzielne obiady, po sumie, z księżmi, proboszczem Myśliwym i wikarym Lewandowskim, zażyłość codzienna niemal, więcej – przyjaźń, która przetrwała wojenną zawieruchę. Słowem, dom polski, chrześcijański, prawdziwie katolicki pobożny”.

W sam raz, by go obśmiać, na Gombrowiczowską modłę. Oj, naczytał się autor „Dziadów i dybuków”, „Transatlantyku”, naczytał. Przyswoił sobie tę ewangelię humoru i dobrego smaku. Od lat lekturę obowiązkową każdego nowoczesnego Polaka. Wyuczył się też na pamięć oceny dwudziestolecia i diagnozy postawionej przez Czesława Miłosza: Znów mieli państwo, ale krótko trwało. Konie ułańskie pląsały w paradzie. Zmienili w chwalbę, co mogło być chwałą. I cień, i śmierć na dziejach im się kładzie. Największy cień to jednak, jakżeby inaczej, antysemityzm. Że był taki, to prawda, tyle że to było i tak, jak poseł Bogusław Miedziński powiedział w 1937 r. z trybuny sejmowej: „Osobiście bardzo lubię Duńczyków, ale gdybym miał ich w Polsce 3 mln, tobym Boga prosił, aby ich najprędzej stąd zabrał”. Oburzające zdanie, prawda? Ale jakoś bardziej trzymające się realiów życia w II Rzeczypospolitej niż głęboko humanistyczne opowieści o starszych braciach w wierze.

W tym samym 1937 r. nie kto inny, a Jerzy Giedroyc w redakcyjnej nocie „Buntu Młodych” pytał retorycznie: „Cóż to za ohydny defetyzm twierdzić, że krew polska jest słabsza od żydowskiej? Że każda domieszka psuje Polaka? Ile procent krwi polskiej miał Zygmunt August, syn Włoszki, wnuk Habsburgów? Rasizm jest doktryną bzdurną i poniżającą: bo naród jest pojęciem duchowym i kulturalnym, produktem woli i historii, nie zjawiskiem biologicznym”, by jednak w ostrych słowach domagać się „wyrugowania getta z polskiej rzeczywistości. […] Przede wszystkim w drodze pozbawienia praw politycznych. Broń Boże, nie w drodze ustaw wyjątkowych. Po prostu wzorem najdemokratyczniejszej republiki Stanów Zjednoczonych, która wprowadziła w całym szeregu stanów egzamin dla wyborców z języka angielskiego i konstytucji. U nas to zupełnie wystarczy, by pozbawiać fołksfront przeszło miliona wyborców, którzy o losach Polski nie powinni mieć nic do gadania”.

Cały artykuł dostępny jest w 50/2022 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także