• Łukasz WarzechaAutor:Łukasz Warzecha

Kolaż Warzechy

Dodano: 
Łukasz Warzecha, "Do Rzeczy"
Łukasz Warzecha, "Do Rzeczy" Źródło: DoRzeczy.pl
Lubię pomagać ludziom. Tym razem chciałbym pomóc ludziom z Fundacji Schumana, którą kieruje Marcin Zaborowski, niegdyś dyrektor Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, mianowany na to stanowisko przez Radosława Sikorskiego. Ten sam, który zatrudnił tam swego czasu – wyłącznie z powodu kompetencji, jakże by inaczej – dwudziestokilkuletnią Maję Rostowską, latorośl Jacka Rostowskiego, znaną z pięknie upozowanej fotografii na tle napisu na murze „Fuck me like the whore I am” (w wolnym tłumaczeniu: „Weź mnie jak kurtyzanę, którą jestem”).

Otóż Fundacja Schumana uruchomiła w internecie ankietę, dotyczącą stosunku badanych do UE. Ankieta zawiera między innymi następujące pytania:

„W Unii Europejskiej nie może być pracowników drugiej kategorii. Ludzie, którzy wykonują tę samą pracę w tym samym miejscu powinni otrzymywać takie same wynagrodzenie. Zaznacz, na ile zgadzasz się z powyższym stwierdzeniem”.

Albo: „Podważanie orzeczeń Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości czy też niezależności krajowego sądownictwa oznacza pozbawienie obywateli ich podstawowych praw. Praworządność w Unii Europejskiej nie jest opcją. Jest koniecznością. Zaznacz, na ile zgadzasz się z powyższym stwierdzeniem”.

Lub też: „Nielegalna migracja zostanie zatrzymana, tylko jeśli istnieć będzie alternatywa dla niebezpiecznych podróży. Legalna migracja jest koniecznością dla Europy jako starzejącego się kontynentu. Zaznacz, na ile zgadzasz się z powyższym stwierdzeniem”.

Oraz inne, równie neutralne i ciekawe.

Obawiam się, że badanie może mieć zbyt mały zasięg, a wyniki mogą nie być miarodajne, dlatego chcę pomóc i swoich P.T. Czytelników namawiam z całego serca do wypełnienia ankiety. Znajdą ją Państwo pod tym adresem: https://www.interankiety.pl/i/jEbekje4. Miłej zabawy.

***

Czy znają Państwo Sama Rubina? Jeśli nie, to proszę się nie martwić: do niedawna mało kto go znał. Sam Rubin, Amerykanin, stypendysta Fullbrighta mieszkający od paru miesięcy w Polsce, Żyd dumny ze swojego pochodzenia, stał się sławny za sprawą swej wstrząsającej relacji z Marszu Niepodległości 11 listopada. Nie była to co prawda relacja bezpośrednia i naoczna, a to z tego powodu, iż pan Rubin, przerażony, że maszerujący faszyści i antysemici zaraz wtargną do jego mieszkania i urządzą mu pogrom, pogasił światła i schował się do łazienki. Myślą Państwo, że żartuję? A gdzieżbym tam śmiał, to poważne sprawy są. Sam pan Rubin tak właśnie ów przerażający wieczór opisał w tekście na amerykańskim portalu Forward.com, publikującym żydowską publicystykę: na dworze pod oknami maszerowali faszyści, a on kulił się gdzieś obok wanny.

Publikacja pana Rubina – który przyznał zresztą, że do tej pory spotykał się w Polsce właściwie wyłącznie z wyrazami sympatii – narobiła nieco szumu. Mój redakcyjny kolega z Krakowa, Marcin Makowski, podjął heroiczny wysiłek i zaprosił Sama Rubina do swojego miasta, żeby pokazać mu, że jego obawy są jednak płonne. Podziwiam upór Marcina, ale lektura drugiego tekstu pana Rubina każe mi sądzić, że jest syzyfowa praca.
Pan Rubin opublikował bowiem kolejny artykuł, zatytułowany I hid from Neo-Nazis in Poland. But they found me online („Ukryłem się przed neonazistami w Polsce. Ale znaleźli mnie w sieci”). Uwagi w nim zawarte to już wyższa szkoła jazdy.

Przede wszystkim pan Rubin jest ogromnie zbulwersowany, że pojawiły się głosy wobec niego, delikatnie mówiąc, krytyczne po tym, jak Marsz Niepodległości nazwał faszystowskim. Zaskakujące, prawda? Na dowód przywołuje tłit z konta osoby podpisującej się jako „Gubbler Chechenova” (konto obecnie jest już zawieszone), którą nawet średnio rozgarnięty użytkownik Twittera natychmiast rozpozna jako trolla – niewykluczone, że siedzącego gdzieś w centrum siania dezinformacji pod Moskwą. Brawo, panie Rubin!

W innym miejscu pochyla się pan Rubin nad moim twitterowym komentarzem do jego pierwszego tekstu. Komentarz brzmiał: „Lies, lies, lies. Awful, dreadful, disgusting lies…pathetic” – „Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa. Okropne, paskudne, odrażające kłamstwa. Żałosne”. Pan Rubin stwierdza, że mój tłit to dowód, iż nad Wisłą obecne jest „toxic masculinity” – dosłownie „toksyczna męskość”. Dalibóg, przyznaję, tu jestem za cienki w uszach i upraszam jakiegoś specjalistę od lewackiego bełkotu, żeby wytłumaczył mi, o co idzie.

Samuel Rubin odwiedził również Muzeum Żydów Polskich Polin i stwierdza autorytatywnie, że za mało miejsca poświęcono tam polskim zbrodniom na Żydach. Skąd to wie? Nie wiadomo. Po prostu wie – i koniec. To oczywista oczywistość.

Nie wiem, na ile pan Rubin zdążył się zorientować w naszych polskich stosunkach politycznych, ale w swoim zachowaniu przypomina ogromnie członków KOD, tudzież Obywateli RP. Co bardziej radykalni członkowie jednej i drugiej organizacji mieli od dawna jedno marzenie: żeby podczas którejś demonstracji policja ich w końcu spałowała, żeby nareszcie dostali porządne wpierdy, bo wtedy będzie można pokazać siniaki zachodnim ekipom telewizyjnym i poskarżyć się bardziej wiarygodnie na kaczystowski reżym. Pan Rubin też chyba marzy o tym, żeby wreszcie trafić na jakiegoś nastojaszczego antysemitę, który strąci mu jarmułkę z głowy, bo ci są przecież w Polsce wszędzie. Cóż, na razie trafił tylko na ruskiego internetowego trolla, na Marcina Makowskiego i na mnie. Jak pech, to pech.

***

[…] każdy z nas – o ile nie jest bezdzietnym, dobrze prosperującym przedstawicielem wolnego zawodu, mieszkańcem drogiej kamienicy w śródmieściu, dzielącym czas między stanowisko pracy przy stoliku w pobliskiej kawiarni, spotkania autorskie i Sopot – potrzebuje czasem czterech kółek. Choćby był najbardziej ekologicznie uświadomionym Europejczykiem.

Nie dlatego, drodzy rewolucjoniści teoretycy, bardziej berlińscy od berlińczyków, kopenhascy od kopenhażan nowojorscy od nowojorczyków, żeby za pomocą samochodu szpanować (te analizy o oznace statusu i tęsknocie polskiego chama za szlacheckim „z drogi, śledzie”), demonstrować reakcyjne poglądy czy czerpać satysfakcję z przejeżdżania na czerwonym oraz rozjeżdżania staruszek i prekariuszy.

Można żyć bez samochodu – powtarzają aktywiści miejscy, duńscy urbaniści oraz warszawski oficer miejski. Racja. O ile mieszka się w ścisłym śródmieściu, na bliskiej Pradze, Mokotowie czy Żoliborzu, a wakacje spędza wyłącznie w zasięgu wi-fi, latte na mleku sojowym i TVN 24.

Bo owszem, jeśli ktoś codziennie wyskakuje po świeży jarmuż do Hali Mirowskiej, a odzież nabywa w saloniku z organicznymi dresami młodych polskich projektantek na Mokotowskiej – stylowy holender albo zachwalana przez co większych radykałów riksza świetnie się sprawdzają. Lecz nieco gorzej, gdy pracuje dziewięć godzin dziennie, w tym często w weekendy, mieszka na peryferiach – i nie mam na myśli „naiwnego marzenia nierozsądnej klasy średniej”, czyli domku pod Legionowem, tylko blokowisko na Bemowie – dziecko jeszcze nie dorosło do klucza na szyi, a niedrogie zakupy w podmiejskich centrach handlowych oznaczają dwugodzinną wyprawę z czterema przesiadkami w jedną stronę.

Proszę wybaczyć ten przydługi cytat. Nie jest to, wbrew pozorom cytat z któregoś z moich własnych tekstów skierowanych przeciw fanatykom przebudowywania miast pod rowerzystów. Nigdy by Państwo nie zgadli, ale to fragment tekstu z „Gazety Wyborczej”. Nie mam pojęcia, w jaki sposób prześlizgnął się tam ten absolutnie sensowny artykuł Marka Markowskiego – może jakiś ichniejszy dyżurny redaktor rowerowy akurat przysnął. Tak czy owak, odnotowuję jako wydarzenie absolutnie wyjątkowe.

***

Od jakiegoś czasu trwa kampania „Nie piję, bo kocham”. Sam tytuł kampanii jest idiotyczny – może ktoś wymyślił go po pijaku. Zdanie „nie piję, bo kocham” sugeruje bowiem, że jeśli ktoś wypija do kolacji dwa kieliszki wina, to jest zimnym, pozbawionym empatii draniem.
W ramach kampanii opublikowano wywiad z Krzysztofem Brzózką, nieusuwalnym i niezatapialnym prezesem Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych. Wywiad zawiera wiele fascynujących fragmentów. Oto niektóre z nich:

Czy miał Pan w swoim życiu takie sytuacje, które zniechęciły Pana skutecznie do alkoholu?

[…] Pojechałem na spotkanie towarzyskie poza Warszawę, goście mieli na nim zapewnione noclegi. Niestety noclegi te się nie znalazły, a uczestnicy spotkania, którzy nie mieli samochodów, wracali do domów autobusami lub pociągiem. Będąc szczęśliwym posiadaczem samochodu, musiałem się w nim przespać, i przez to spędziłem „niezapomnianą” noc. To była mocna lekcja rozsądku...

Mocna lekcja rozsądku: następnym razem samemu rezerwować pokój w hotelu albo nie brać auta.

Dlaczego kwestia trzeźwości narodu jest tak ważna?

[…] straty ekonomiczne gospodarki narodowej, bo pijaństwo więcej kosztuje niż daje zarobić. […] Przecież to właśnie alkohol spowodował degenerację, czy nawet wyniszczenie autochtonów zamieszkujących przestrzenie od Ziemi Ognistej poprzez Amerykę Północną, aż po Czukotkę.

Po pierwsze – doceńmy zaangażowanie pytającego, który świetnie wpisuje się w dobrze dziś widzianą retorykę i mówi o „trzeźwości narodu”, nie „Polaków” albo po prostu trzeźwości.

Po drugie – „pijaństwo więcej kosztuje”, czyli, zdaniem pana Brzózki, każdy Polak, nabywający legalny alkohol obarczony akcyzą, to w gruncie rzeczy zwykły pijak. A do tego złodziej, bo, jak wiadomo, każdy pijak to złodziej (copyright by Stanisław Bareja).

Po trzecie – dla pana Brzózki durne polaczki są jak amerykańscy autochtoni, rozpijani przez wstrętnych kolonizatorów. Tu podpowiem szefowi PARPA, że jeśli chce utrzymać się dalej na stołku, powinien zdemaskować ekspansję niemieckiego, tudzież francuskiego przemysłu alkoholowego nad Wisłą oraz zaproponować, żeby w nazwie kierowanej przez niego agencji słowo „państwowa” zmienić na „narodowa”.

Czy warto organizować takie kampanie społeczne jak "Nie piję, bo kocham", co one mogą dać? Czy mogą coś zmienić?

Oczywiście, że warto! Takich przekazów nigdy dość!

Święta prawda. Po pierwsze – ktoś przecież na tych bzdurach zarabia i z jego punktu widzenia takie kampanie społeczne mają jak najgłębszy sens; po drugie – niezawodna PARPA po raz kolejny może dzięki nim dowieść, jak jest potrzebna.

***

W ostatnią sobotę miałem zaszczyt odebrać pierwszą Nagrodę Atlasa dla szerzyciela idei wolnościowej. Nagroda nawiązuje do 60-lecia pierwszego wydania powieści „Atlas zbuntowany” Ayn Rand, powieści kultowej dla zwolenników klasycznego liberalizmu i libertarianizmu.

Działo się to na koniec trwającego dwa dni pierwszego Weekendu Kapitalizmu. Nie piszę tego, aby się chwalić (no, może trochę), ale dlatego, że mam zwyczaj w swoim „Kolażu” pisać o ludziach, którym się chce. W tym wypadku autorem koncepcji Weekendu Kapitalizmu, głównym i właściwie jedynym organizatorem, był jeden młody człowiek – Tomasz Kołodziejczuk. On miał pomysł, on szukał – i znalazł – sponsorów i patronów, on wymyślił tematy paneli dyskusyjnych, zaprojektował stronę internetową oraz statuetkę Atlasa, zaprosił uczestników (w tym nawet gości zza oceanu), ściągnął publiczność. Zrobił to bez dziesiątków lub setek tysięcy z publicznej kasy czy od tej albo innej spółki skarbu państwa, a przecież wielu organizatorów wypasionych kongresów i spotkań bez sponsoringu od którejś z SSP nie ruszy nawet małym palcem u nogi.

Dziękując za ogromne wyróżnienie za moje momentami donkiszotowskie chyba rajdy w obronie wolności, chylę nisko czoło przed panem Kołodziejczukiem, któremu nie tylko się chciało, ale który sam zrobił to, co zwykle za grube pieniądze robią całe sztaby organizacyjne. Z całego serca życzę, żeby Weekend Kapitalizmu na stałe wszedł do kalendarza imprez. Jest potrzebny, a nawet niezbędny w czasie, gdy tryumfy święci partia faktycznie głęboko socjalistyczna i etatystyczna. Może pora, żeby Atlas się zbuntował?

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także