Giorgio Vasari miał tyle pracy, że musiały mu wystarczyć trzy godziny snu dziennie. W jego czasach wypadało być człowiekiem wszechstronnym. Architekt, malarz, designer, historyk, okazjonalny poeta, luminarz, pedagog, doradca władców i papieży. Rodacy nigdy o nim nie zapomnieli, natomiast cudzoziemcy poddali go przesadnej krytyce. Należał bowiem do pokolenia, któremu post factum zarzucono grzech śmiertelny: odejście od ideałów renesansu i skierowanie kultury europejskiej w stronę ślepego zaułka manieryzmu.
Poniekąd sam się przyczynił do tej anatemy, lansując opinię, że sztuki plastyczne osiągnęły szczyt za sprawą Leonarda, Rafaela, Tycjana i Michała Anioła, więc po ich śmierci musi nastąpić kryzys. Potomni tę myśl podchwycili. Artystów czynnych w drugiej połowie XVI w., nawet jeśli za życia cieszyli się uznaniem, uznano za żałosnych ambicjonerów, którzy w pogoni za fałszywie pojętą oryginalnością porzucili szlachetny umiar odrodzenia. Zaburzone proporcje i perspektywa? Eksperymenty ze światłem i kolorem? Apage, satanas! Vasari, używający słowa "maniera" jako określenia stylu charakterystycznego dla danego twórcy, nie mógł przewidzieć, że powróci ono bumerangiem jako synonim nadmiernego wyrafinowania czy wręcz złego gustu.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.