10 września 1939 r. wczesnym przedpołudniem pierwsze niemieckie wojska – w tym oddział rozpoznawczy 148. Pułku Grenzschutzu – docierają pod Poznań. Już wiedzą, że polskie wojska opuściły stolicę Wielkopolski, zostali w niej tylko cywile, wśród nich liczna mniejszość niemiecka owacyjnie witająca wkraczających najeźdźców. Wielu z tych „niemieckich sąsiadów”, nie mogąc wybaczyć Wielkopolanom zwycięskiego powstania, które w grudniu 1918 r. wybuchło w Poznaniu, a które poskutkowało powrotem ziem wielkopolskich do Polski, już w pierwszych dniach nowej okupacji będzie przygotowywać listy proskrypcyjne zawierające nazwiska uczestników powstania wielkopolskiego, rodzin ziemiańskich, inteligencji, polskich społeczników i księży.
12 września 1939 r. do Poznania wkraczają esesmani Einsatzgruppe VI, a dwa dni później nad Wartę przybywa Arthur Greiser, niemiecki naczelnik Kraju Warty. Miesiąc później na terenie Fortu VII w Poznaniu powstaje pierwszy na ziemiach okupowanej Polski niemiecki obóz koncentracyjny KL Posen [zamordowano w nim ok. 20 tys. osób – przede wszystkim Wielkopolan – przyp. red.], a w mieście i regionie zaczynają się prześladowania, aresztowania oraz wywózki osób uznanych za zagrożenie dla III Rzeszy. Tylko do połowy marca 1941 r. Niemcy z utworzonego m.in. na ziemiach Wielkopolski Kraju Warty przesiedlili do GG ponad 280 tys. Polaków i Żydów; wielu z nich walczyło później w Lubelskiem i Świętokrzyskiem w oddziałach AK i NSZ. Niejeden z tych, którzy trafili do Warszawy i jej okolic, chwycił za broń w Powstaniu Warszawskim.
Fyraj, Szwabie, zez stolicy
W czerwcu poznaniacy uhonorowali – nadaniem jego imienia jednemu z miejskich skwerów – wybitnego chirurga dr. Józefa Granatowicza, twórcę i pierwszego dyrektora poznańskiego Szpitala Miejskiego im. Franciszka Raszei. W trakcie robotniczego powstania w Czerwcu ’56, kierując tą placówką, udzielał pomocy poznaniakom rannym w walkach z komunistyczną władzą. Wielu z nich uratował przed aresztowaniem, polecając szpitalnemu personelowi fałszowanie kart chorób przyjętych na oddział chirurgiczny z ranami postrzałowymi.
Jednak niewielu dziś wie, że dr Józef Granatowicz w 1944 r. w ogarniętej powstaniem stolicy bohaterską interwencją ocalił życie co najmniej kilkudziesięciu warszawiaków. – Ojciec urodził się w Moguncji, ale po wojnie polsko-bolszewickiej, w której walczył jako ochotnik, przeniósł się do Poznania i zaczął pracować w Klinice Chirurgicznej Uniwersytetu Poznańskiego. We wrześniu 1939 r. wywiózł z niej transport radu, by pierwiastek nie dostał się w ręce niemieckie, i przez Puszczę Kampinoską przewiózł go do dowództwa obrony stolicy – dzieli się z nami wspomnieniami o wojennych losach dr. Józefa Granatowicza jego syn Stefan Granatowicz. Dodaje: – Wrócił jeszcze do Poznania, ale tam już poszukiwało go gestapo, więc uciekł do Krakowa, a kilka miesięcy później znów trafił do Warszawy.
W okupowanej stolicy poznański chirurg pracował w szpitalu Omega przy Al. Jerozolimskich, ściśle współpracując przy tym z polskim podziemiem. Do znamiennego w skutkach wydarzenia doszło w ostatnich dniach powstania. Odpoczywający po przeprowadzonej operacji dr Józef Granatowicz miał, słysząc niemieckie krzyki, wołania personelu i osób cywilnych ustawionych pod murem na podwórzu, podbiec do dowodzącego niemieckim oddziałem oficera, żądając natychmiastowego przerwania przygotowań do rozstrzelania.
– Niemiec zdębiał na widok Polaka w zakrwawionym fartuchu, który zaczął wydzierać się na niego płynną niemczyzną. Zaczął ojca przepytywać, skąd aż tak dobrze zna niemiecki, i od słowa do słowa okazało się, że ów oficer podobnie jak mój tata urodził się w Mainz, mieszkał w bliskim sąsiedztwie i chodził do tej samej szkoły – opowiada Stefan Granatowicz. – Koniec końców Niemiec nie tylko zrezygnował z egzekucji zatrzymanych już ludzi, lecz także jeszcze pomógł w ewakuacji rannych, personelu i wyposażenia szpitala do Brwinowa.
Zadecydowały względy sentymentalne, poczucie pewnej wspólnoty byłych mieszkańców niemieckiego miasta czy też brawurowa odwaga dr. Granatowicza? Trudno przesądzać, jedno jest pewne – sytuacja, gdy Niemcy okazywali litość wobec rannych pacjentów i pomagających im lekarzy, była zdarzeniem wyjątkowym. Najczęściej litości dla rannych, szacunku dla symbolu czerwonego krzyża żołdakom pacyfikującym dogorywającą stolicę brakowało.
– Kierownictwo szpitala na rogu ulic Tynieckiej i Goszczyńskiego, do którego trafiali ranni powstańcy, w pewnym momencie doszło do wniosku, że prawdopodobnie szpital jest źle oznakowany, bo Niemcy ciągle masowo kierowali w niego ostrzał artyleryjski. Wobec tego głównie z prześcieradeł zrobiono ogromne flagi z dużym czerwonym krzyżem, rozłożono je na dachu, na trawnikach – wspomina w rozmowie z „Do Rzeczy” Wanda Grzeszkowiak- Tycner ps. Radziejowska, sanitariuszka w Powstaniu Warszawskim. Na chwilę milknie, głos zaczyna się jej łamać. – Niestety, to był właściwie pierwszy krok do zagłady szpitala, ponieważ ostrzały lotniczy i artyleryjski stały się dokładniejsze. Pod koniec sierpnia szpital został całkowicie zniszczony – mówi cicho.
Wanda Grzeszkowiak-Tycner, córka powstańca wielkopolskiego, urodziła się w 1926 r. w Poznaniu. Tam chodziła do szkoły. Do stolicy wraz z rodziną trafiła krótko przed wybuchem wojny. Powód? Ojciec, doświadczony wojskowy, dostał powołanie do pułku stacjonującego w Warszawie. Nastoletnia poznanianka szybko związała się z polską konspiracją, trafiła do I Zgrupowania 1. Rejonu V Obwodu Mokotów Okręgu AK, czyli 1. Pułku Szwoleżerów.
– W naszej jednostce było ok. 400 chłopców, w pewnym momencie otrzymali zadanie zdobycia przedwojennych koszar szwoleżerów, które mieściły się przy ul. Szwoleżerów. Niewykonalne zadanie, dlatego że zajmowała je niestety świetnie wyszkolona kawaleria SS, w dodatku mająca na stanie ciężkie karabiny maszynowe – opowiada pani Wanda. – Strasznie dużo chłopców poległo, wielu było rannych, musieliśmy się wycofać.
Tej szczuny, za broń!
– Powstańcze walki na ulicach Warszawy to coś, czego ani słowami nie da się w pełni opisać, ani nigdy nie da się zapomnieć. Wracają w snach, wracają wraz z kolejnymi odchodzącymi kolegami – przyznaje w rozmowie z „Do Rzeczy” gen. bryg. Jan Podhorski „Zygzak”. – Tak jak wraca do mnie wspomnienie umierającej, na pół spalonej kobiety leżącej na ul. Mazowieckiej, po wybuchu pocisku wystrzelonego z niemieckiej wyrzutni zwanej „krową”. Chciałem jej pomóc, odsunął mnie lekarz, mówiąc: „Ona jeszcze żyje, ale już jest martwa”.
Popularny zwłaszcza w młodym pokoleniu Podhorski jest jednym z wielu Wielkopolan przelewających krew w powstańczej Warszawie. Urodzony w Budzyniu i pobierający nauki w wielkopolskich Rakoniewicach koło Wolsztyna, we wrześniu 1939 r. znalazł się w plutonie zwiadu 1. Poznańskiego Pułku Obrony Narodowej wyłapującego m.in. dywersantów zrzucanych z samolotów. Później, po ucieczce z niemieckiej niewoli i licznych perypetiach, walczył w szeregach konspiracyjnych Narodowych Sił Zbrojnych. Do Warszawy trafił w zasadzie przypadkiem – w końcu lipca 1944 r. miał zaliczać egzamin końcowy w podchorążówce Narodowych Sił Zbrojnych i kurs specjalny dywersyjny z przeznaczeniem dla grupy, która miała znaleźć się w Borach Tucholskich. Egzaminów się nie doczekał, zamiast nich przyszły wybuch powstania i krwawe uliczne boje, w których „Zygzak” walczył jako żołnierz zgrupowania Pułku NSZ im. gen. Władysława Sikorskiego. Brał udział m.in. w walkach o kościół Świętego Krzyża. – Atak zaczął się o czwartej przed świtem. Nasz oddział działał po prawej stronie od ul. Świętokrzyskiej, zaatakowaliśmy komendę policji i uwolniliśmy polskich policjantów – wspomina w rozmowie z „Do Rzeczy” gen. Podhorski.
Po zakończeniu wojny Podhorski włączył się w tworzenie konspiracyjnej Młodzieży Wszechpolskiej, uczestniczył też w pierwszym studenckim strajku w Poznaniu w 1946 r. W grudniu 1946 r. zatrzymał go UB. Po okrutnym śledztwie został skazany na siedem lat więzienia, z czego odsiedział trzy.
97-letni dziś Marek Wieniawa-Bronisz ps. Oskaro, urodzony w rodzinie ziemiańskiej w podpoznańskiej wsi Otoczna, od roku poważnie choruje, nie wstaje z łóżka, a wojenne losy wspomina bardzo niechętnie. – Dla męża był to bardzo trudny czas. Wraz z rodziną musiał opuścić rodzinną posiadłość, tułać się po Polsce, Niemcy zamordowali jego brata. Trafił do Lublina, gdzie związał się z konspiracją, ale po tym, jak Niemcy zaczęli się nim interesować, przeniósł się do Warszawy – tłumaczy Stefania Kowalczyk-Bronisz, żona „Oskaro”.
W stolicy Marek Wieniawa-Bronisz za pośrednictwem kolegi z pracy trafił do Narodowych Sił Zbrojnych. W powstaniu walczył w 1. Kompanii „Warszawianka” I Batalionu Zgrupowania „Chrobry II” na terenie Śródmieścia.
W szeregach Zgrupowania „Chrobry II” walczył też urodzony w policyjnej rodzinie w Stęszewie w powiecie poznańskim Zdzisław Głowacki ps. Kosa. Po wybuchu wojny, krótko przed zajęciem Wielkopolski przez wojska niemieckie, wraz z bliskimi trafił na Kresy Wschodnie. Wrócił do wielkopolskiego Kostrzyna, jednak gdy Niemcy zaczęli przeprowadzać masowe deportacje i egzekucje polskich rodzin, wyjechał do Warszawy. Tam się włączył w konspiracyjną działalność Narodowych Sił Zbrojnych i później Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa. W powstaniu został ciężko ranny. – Bohaterem nie byłem. Akurat bohater, że na ochotnika poszedłem. Nic nie zdziałałem jeszcze – mówił po latach w wywiadzie dla Muzeum Powstania Warszawskiego.
Wraz z nimi w Śródmieściu Północnym o Warszawę bił się też urodzony w Nowej Wilejce dr Jan Gozdawa-Gołębiowski ps. Dziryt. Krótko przed wybuchem wojny wraz z rodzicami przeniósł się do Poznania, gdzie uczył się w renomowanym Gimnazjum im. Bergera, wstąpił też do harcerskiej Czarnej Trzynastki Wielkopolskiej Chorągwi ZHP. To w niej nauczył się strzelać i celnie rzucać granatem.
– Poznań, tak jak cała Wielkopolska, żył bardzo aktywnie przed wojną. Moim jedynym zmartwieniem przed wojną było to, że wojna się skończy bez mojego udziału – wspominał po latach.
Los chciał inaczej. Już w październiku 1939 r., po prawie miesięcznym przebijaniu się z rodziną do okupowanej stolicy, znalazł się w Warszawie, gdzie – by zarobić na życie – imał się różnych zajęć: od ulicznego handlu papierosami do pracy w charakterze niewykwalifikowanego robotnika kolejowego. Na tajnych kompletach zrobił maturę i został żołnierzem Związku Walki Zbrojnej. W Powstaniu Warszawskim Jan Gozdawa-Gołębiowski walczył w kompanii „Koszta” (czyli Kompanii Ochrony Sztabu Obszaru Warszawskiego Armii Krajowej). Uczestniczył w walce i zdobyciu budynku PAST-y. Po latach wspominał, że jego pluton szturmowy w boju o PAST-ę miał nacierać od ul. Próżnej. Był chytry plan. Do środka, wraz z kolegami, mieli dostać się przez wyłom zrobiony materiałem wybuchowym podłożonym w jednym z prywatnych lokali w oficynie budynku przylegającego do PAST-y.
– Widocznie ładunek źle był obliczony, bo nie tylko zrobił wyłom, lecz także ścianę całą obsunął, tak że do wyłomu musieliśmy po drabinie wchodzić sznureczkiem. Niemcy byli zaszokowani tym wybuchem. Walczyliśmy, często dochodziło do walki wręcz, w kłębach dymu. Krztusiliśmy się. Niemcy w takich samych warunkach walczyli, więc myśmy wołali: „Hans! Komm zu mir!”. Jak podbiegał, to myśmy serią go kosili – opowiadał „Dziryt”.
Doktor Jan Gozdawa-Gołębiowski po wojnie wydał wiele opracowań przybliżających młodym ludziom czasy II wojny światowej, po upadku komuny współuczestniczył w tworzeniu Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej, a w latach 1991–1992 był dyrektorem Zespołu Weryfikacji do spraw Pozbawiania Uprawnień w Urzędzie do spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. Zmarł w styczniu 2013 r.
Młodzi odkrywają…
– Udało mi się ustalić nazwiska ponad 400 Wielkopolan, którzy czynnie walczyli z wrogiem na ulicach stolicy. Historycy szacują, i są to ostrożne dane, że łącznie w Powstaniu Warszawskim – czy to z bronią w ręku, czy w inny sposób – wzięło udział co najmniej 800 osób pochodzących z Poznania i regionu – mówi w rozmowie z „Do Rzeczy” gen. Jan Podhorski ps. Zygzak, żołnierz AK-NSZ.
Wśród Wielkopolan walczących w Powstaniu Warszawskim są tacy, których historia jest powszechnie znana, a oni sami stali się dla młodego pokolenia ikonami patriotyzmu i niezłomności. Wśród nich pochodzący z niewielkiej miejscowości pod Gnieznem płk Adam Borys ps. Pług, absolwent Uniwersytetu Poznańskiego, wybitny żołnierz Podziemnego Państwa Polskiego. Adam Borys był twórcą „Agatu”, przekształconego później w „Pegaz” – specjalnego oddziału do walki z gestapo, mającego na swoim koncie m.in. likwidację kata Warszawy Franza Kutschery. „Pegaz” przeformowano w batalion „Parasol”, którego Borys został pierwszym dowódcą. W trakcie krwawych powstańczych walk na Woli „Pług” odniósł ciężkie rany. Nikomu, przynajmniej w Wielkopolsce, nie trzeba przypominać o poznaniaku Henryku Czapczyku ps. Mirski, legendarnym piłkarzu Warty i Lecha, wcześniej – w trakcie Powstania Warszawskiego – dowódcy oddziału szturmowego w batalionie „Miłosz”.
Historię innych dopiero po latach odkrywa młode pokolenie, doszukując się nieznanych wcześniej dokumentów, zapomnianych rodzinnych relacji.
– W powstaniu walczyło mnóstwo ludzi wysiedlonych z Kresów Wschodnich, z Kaszub, z Wielkopolski, uciekinierów ze Śląska. Teraz ich dzieci, wnuki mieszkające poza Warszawą zaczynają odkrywać przeszłość swoich bliskich, chcą ją odkrywać, dzielić się nią – konkluduje Wanda Grzeszkowiak- Tycner ps. Radziejowska.
W artykule wykorzystano materiały Muzeum Powstania Warszawskiego i Archiwum Historii Mówionej MPW. Za udzieloną pomoc serdecznie dziękuję pracownikom muzeum.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.