Zresztą, prawdę mówiąc, ta opinia, w Polsce przynajmniej, podzielana jest niemal przez wszystkie siły polityczne. Patrzę na owo niezwykłe porozumienie ponad podziałami i oczom nie wierzę. Co właściwie takiego się stało, że obecna pani kanclerz zasłużyła na powszechne poparcie? Jak udało się jej doprowadzić do sytuacji, w której kolejny już raz występuje w roli przywódcy bezalternatywnego?
Na pewno, trzeba przyznać, świadczy to o dużej zręczności kanclerz Merkel. Jeszcze do niedawna wydawało się, że jej los jest przesądzony. Po tym, jak w czerwcu 2015 r. pani kanclerz otworzyła granice Niemiec przed gigantyczną falą imigrantów muzułmańskich z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, jej popularność znacząco spadła. Ocenia się, że wskutek tej decyzji do Niemiec dotarło w zeszłym roku ponad milion przybyszów, w 2016 r. – ok. 300 tys. Ta polityka musiała doprowadzić, i doprowadziła, do wzrostu napięcia społecznego w Niemczech.
Merkel nie udało się też przenieść odpowiedzialności za swe postanowienia na inne kraje Unii, szczególnie na państwa Europy Środkowej i Wschodniej: absurdalny pomysł przymusowych kwot imigrantów został szczęśliwie zarzucony. W Niemczech pojawiła się antyimigrancka nowa partia – Alternative für Deutschland, jednocześnie pierwszy raz od lat wybuchł konflikt między CDU i CSU. Ta druga partia, rządząca w Bawarii, miała serdecznie dość polityki otwartych granic, którą prowadziła Merkel. W kilku kolejnych landach AfD odniosła znaczące sukcesy, w Meklemburgii-Pomorzu Przednim wyprzedziła nawet CDU. Ogólnie rzecz biorąc, żaden z problemów, które sprowadziła na Niemcy w 2015 r. Merkel, nie został rozwiązany, a mimo to większość obserwatorów nie widzi dla niej alternatywy. Sama pani kanclerz też pokazuje, że gotowa jest, dla zachowania władzy, odgrywać nową rolę. Tym razem będzie walczyć z burkami i bronić zasad cywilizacji europejskiej przed islamem.
Trochę to zabawne, a trochę straszne. Zabawne, bo widać wyraźnie, że politycy są często jak aktorzy, którzy muszą odgrywać komedię. Siła kanclerz Merkel przez lata polegała na tym, że doskonale wyczuwała, co myśli lewicowa część elektoratu, a ponieważ niemiecka opinia publiczna zdominowana jest przez postępowców i lewaków, dla zdobycia władzy wystarczyło przejąć lewicowe hasła. Co się tyczy imigrantów, pani kanclerz powinęła się noga, ale najwyraźniej nie na tyle, żeby miała upaść.
I to jest druga, straszniejsza część tej opowieści. To, co Niemcy nazywają demokracją i czym się tak chełpią, jest raczej osobliwą formą rządów oligarchicznych. Realnej zmiany nie ma i być nie może. Albo rządzić będzie nadal Merkel w wielkiej koalicji z SPD, albo – co jest mniej prawdopodobne – nowy sojusz SPD i Zielonych, który jej politykę będzie kontynuował. Skoro tak, to lepiej już chyba, żeby na czele rządu niemieckiego pozostała pani kanclerz.
Doprawdy, to się nazywa demokracja bezalternatywna.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.