W kraju, w którym spada produkcja, rośnie za to bezrobocie i liczba obywateli łapiących się pod pojęcia ubóstwo i wykluczenie, debatuje się o groźbie faszyzmu. To temat numer jeden. Są tacy, to nie żart - jak kiedyś śpiewano - co twierdzą, że mamy tu czystą analogię z republiką weimarską. Bo niby ta bieda i bezrobocie mogą skłonić miliony Polaków do zagłosowania na panów o nazwiskach Winnicki i Holocher. Czyli na owych „faszystów”.
Historia z jednej strony jest groteskowa, z drugiej przerażająca. Groteska polega na tym, że o realności owego zagrożenia mówią ludzie, którzy jednocześnie głoszą peany na temat skuteczności i sukcesów obecnego rządu. I to na jednym oddechu.
Przerażenie rodzi zaś histeria, albo i głupota temu towarzysząca. Tematem dla najbardziej opiniotwórczych mediów stają się opowieści o kolejnej szarpaninie na kolejnym marszu jakichś radykałów. Albo antyunijnych okrzykach garstki młodzieńców. Owe „faszystowskie” zagrożenie to kilkuset, może kilka tysięcy dwudziestolatków szukających swojej drogi życiowej, a na baczność przed nim stają najbardziej znani ludzie w Polsce - popularni publicyści, byli szefowie rządów, obecni przywódcy ugrupowań parlamentarnych, ministrowie, posłowie itp. itd.
Śmieszne? Bardziej straszne. Dzięki temu władza nie musi tłumaczyć się z tego, że upadł system transportu publicznego, że sztukuje budżet haraczem od kierowców, że nie potrafiła zmusić włoskiego koncernu do wypełnienia swoich zobowiązań. Ani nie musi się tłumaczyć, dlaczego inny koncern motoryzacyjny woli produkować samochody w Wielkiej Brytanii, a nie na Żeraniu.
„Faszyści” budzą emocje, gospodarka dużo mniejsze. Nawet wśród biedaków. Po drugie, na „faszystach” wszyscy się znają, a o gospodarce mało kto potrafi powiedzieć coś sensownego. Zatem ciężko byłoby dzisiejszej władzy bez faszystowskiego zagrożenia.
Ciężko by było też lewicowej opozycji. Slogany i banialuki na temat związków partnerskich i marihuany nie chwyciły. Czas więc pokrzyczeć pod Zachętą. Z prawicową opozycją jest trochę inaczej. Z jednej strony, PiS boi się „walki z faszyzmem”, bo niektórzy nie ukrywają intencji, aby podciągnąć tę partię pod ten prawie że norymberski paragraf. Z drugiej, nie brakuje tam ludzi, którzy źle się czuli w czasie tzw. merytorycznej kampanii ich partii. Po prostu nie mieli nic do powiedzenia w tamtym czasie. Teraz zaś mogą przestrzegać przed zdradą, utratą wolności, suwerenności, itd. itp. Bo na tym, tak jak na walce z faszyzmem, każdy się zna.
PS. Niedawno temu krążyła plotka, że sam prezes PiS spotyka się z jeszcze jedną inkarnacją „faszystowskiego” zagrożenia, czyli z Arturem Zawiszą. Celem miało być powołanie polskiej wersji partii Jobbik. Tak, aby PiS mógł podjąć się kolejnej próby ulokowania w centrum sceny politycznej. Brzmi spiskowo, podobnie jak teoria, że Radosław Sikorski z Romanem Giertychem (plus dołączonym do tego Jarosławem Gowinem, co jednak brzmi absurdalnie) chce przejąć Platformę i przerobić ją na XXI-wieczną neo-post-endecję. W obu przypadkach widać, jaką ekscytacją budzi wizja faszystowskiego spisku. Czyżby faszyści zajęli w zbiorowej wyobraźni miejsce masonów, Żydów i jezuitów?