Kpt. Antoni Chrościelewski, R.I.P.
  • Marek Jan ChodakiewiczAutor:Marek Jan Chodakiewicz

Kpt. Antoni Chrościelewski, R.I.P.

Dodano: 
Palące się znicze. Fot. zdjęcie ilustracyjne
Palące się znicze. Fot. zdjęcie ilustracyjneŹródło:Pixabay
Cyberonuca | Tydzień temu byłem na pogrzebie komendanta naszej placówki (post), kpt. Antoniego Chrościelewskiego. Miał 97 lat. Przeżył Gułag, walczył pod Monte Cassino, służył w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. Potem osiedlił się w USA. Zajmował się dobroczynnością, organizował swoją społeczność. Jako szef organizacji weterańskiej wspierał naszą uczelnię, a szczególnie działalność Katedry im. Kościuszki.

Stałem przewiany i smutny na pogrzebie, który odbył się na cmentarzu przy Narodowej Świątyni Naszej Pani Częstochowskiej w Doylestown, PA. Pogoda była licha. Myślałem o dziejach zmarłego, które na wielu poziomach były zarówno polskie, jak i amerykańskie.

Konwój z jego trumną przybył z Nowego Jorku. Pan Chrościelewski mieszkał tam chyba z 70 lat. Przemieszczał się między Greenpointem a Manhattanem. Greenpoint to stare polonijne sąsiedztwo, gdzie polscy katolicy i ortodoksyjni Żydzi stworzyli swoisty front wspólnie przeciwstawiając się inwazji postępowych hipsterów. Manhattan to inny świat.

Jednak w obu miejscach istnieją rozmaite polonijne instytucje, szczególnie – na użytek tej opowieści – placówki The Polish Army Veterans’ Association of America (PAVA). Ja ich nazywam Hallerczykami, co wkurza mojego kolegę placówkowego, dr. Teofila Lachowicza, który słusznie mi wytyka, że generał Haller dopiero później się do polsko-amerykańskiego wysiłku przyłączył. W każdym razie pan Chrościelewski związany był z PAVA od kilku dobrych lat. Na początku XXI w. został komendantem gniazda na Manhatanie

PAVA powstała w Cleveland, OH, w maju 1921 r., ale korzeniami sięga do polsko-amerykańskich organizacji społecznościowych i sportowych, szczególnie Sokoła, z początku XX w. Organizacje te były źródłem około 60 tys. ochotników, którzy wyrazili gotowość walczyć o Polskę w czasie I wojny światowej. W końcu ponad 28 tys. pojechało w tym celu na stary kontynent. Podkreślmy, że było ich więcej, niż w zarówno w Legionie Puławskim przy wojsku carskim, jak i Legionach powstałych przy boku armii cesarsko-królewskiej. Niektórzy Polonusi bili się na froncie zachodnim w 1918 r. A wszystkich odtransportowano do Polski jako część „Armii Błękitnej” generała Józefa Hallera w 1919 r.

Z punktu widzenia prawa amerykańskiego było to wielce wątpliwe przedsięwzięcie. Gdy zaczęto rekrutować ochotników w Chicago, Nowym Jorku, Bostonie, Detroit, Cleveland, Filadelfii i w innych miejscowościach, USA pozostawały przecież krajem neutralnym.

Mimo tego prezydent USA Woodrow Wilson, który czuł sympatię do sprawy wolności Polski, nie tyle zignorował taką działalność Polonii, ale wręcz ją pobłogosławił. Polakom amerykańskim udało się to do dużego stopnia dzięki swej tajnej broni. Był nią pianista Ignacy Jan Paderewski, w swoim czasie supergwiazda większa niż Elvis Presley i Michael Jackson, a który miał dostęp do amerykańskiego prezydenta i całej elity.

Ochotników wysłano do Kanady, gdzie ćwiczyli się w Obozie im. Kościuszki zanim ich wyekspediowano na wojnę. Po polskiej wiktorii, większość zdecydowała się wrócić do domu do USA. Około 14 tys. pożeglowało z powrotem do USA na amerykańskich statkach.

Amerykańskie kroniki raczej tego nie odnotowały. Amerykańscy Polacy i polscy Amerykanie, którzy służyli w „Armii Błękitnej” nie wymieniani są w żadnych rejestrach sił zbrojnych USA, oprócz tych, którzy po powrocie wstąpili na ochotnika w ich szeregi. Reszta to duchy. Ich walka pozostaje nie znana i nie oklaskiwana.

Miało to poważny wpływ na powracających wiarusów. Ponieważ państwo polskie nie istniało przed 1918 r., a oni nie byli oficjalnie częścią Sił Ekspedycyjnych USA, amerykańskim Polakom odmówiono oficjalnego statusu kombatanta. W związku z tych, na przykład, były żołnierz belgijski, który wyemigrował do USA po 1918 r. miał zagwarantowaną pomoc medyczną w Administracji do spraw Weterańskich, ale nie amerykański Polak, który walczył często nawet do 1920 r.

W każdym razie był to jeden z powodów dlaczego powstała PAVA. Do dużego stopnia była to organizacja braterska, zapewniająca pomoc i wsparcie dla weteranów, którzy nie mogli liczyć na federalne czy stanowe władze.

Po II wojnie światowej PAVA zaprosiła w swoje szeregi nowo przybyłych: polskich żołnierzy, którzy nie mogli do domu powrócić. Ameryka ich przygarnęła, a oni przytulili Amerykę i stali się Amerykanami, jak pan Chrościelewski. Oczywiście, nigdy nie zapomnieli swojej ukochanej Polski, która cierpiała zniewolona przez Sowietów. I nigdy nie zapomnieli przypomnieć Ameryce o swych dumnych korzeniach.

Nota bene, przed II wojną PAVA nie miała świetnych stosunków z sanacją. Stąd po wojnie, polscy żołnierze, którzy do PAVA przyłączali się często nie byli wielkimi zwolennikami sanacji. Charakterystyczne, że konkurencyjne do PAVA oficjalne Stowarzyszenie Kombatantów Polskich, gdzie góra była często bardzo sanacyjna, padło (oprócz chyba w Szkocji – hurra dla mego kolegi Petera Stachury!), a my wciąż istniejemy. I prosperujemy.

W każdym razie zawsze zadziwia mnie jak grupy emigranckie w USA, aby poczuć się bardziej w domu, odbudowują fragmenty instytucji i zwyczajów ze Starego Kraju dla siebie i innych. Oczywiście najbardziej uniwersalnym znakiem jest egzotyczna kuchnia. Sushi? Kiełbasa? To już dania jak najbardziej amerykańskie właśnie dzięki emigrantom.

Każda grupa naturalnie ma swoje cechy specyficzne. Na przykład Polacy na samym początku, przed wszystkim innym, budują sobie swoje kościoły. Świątynie te stają się zarówno polskie, jak i amerykańskie.

Najlepiej pojechać do Narodowej Świątyni Naszej Pani Częstochowskiej w Doylestown, PA., aby się o tym przekonać dobitnie. Ten kościół jest masywnych rozmiarów. Oprócz tematyki religijnej, ośrodek parafialny zawiera też akcenty patriotyczne: zarówno polskie jak i amerykańskie. W środku znajduje się choćby wystawa artystyczna o atakach terrorystycznych z 9/11.

Na cmentarzu powiewają flagi polskie i amerykańskie. W centrum nekropolii klęczy ogromny Mściciel. To fantastyczny pomnik upamiętniający Katyń pióra śp. Mistrza Andrzeja Pityńskiego.

Tak sobie myślałem, ilu naszych na tym cmentarzu. Ode mnie jest m.in. Ciocia Dzidzia, czyli Maria z Poray-Wybranowskich Zub-Zdanowiczowa („Fala”) i jej mąż Lonio, czyli ppłk. Leonard Szczęsny Zub-Zdanowicz („Ząb”), uczestnik bitwy o Narwik, cichociemny, szef sztabu Brygady Świętokrzyskiej NSZ, kawaler Virtuti Militarii za kampanię wrześniową; oraz wuj Tadzio, czyli por. Tadeusz Ungar, weteran wojny w Hiszpanii, gdzie walczył u Karlistów, podchorąży w II Oddziale, czynny w Berlinie, zaliczył m.in. Wrzesień, północną Afrykę, a potem i kompanie wartownicze po wojnie, kawaler VM za kampanię francuską.

Pan Chrościelewski dołączył do doborowego towarzystwa. Pogrzebano go z żoną, również Sybiraczką. Ich jedyny syn, Marek, działa w PAVA, był na pogrzebie wraz z siostrą, Julią. Złożyłem im najbardziej szczere kondolencje.

Na pogrzebie dostrzegłem małolata z US Marines, piechoty morskiej. Innych też, a w tym weteranów z PAVA. Niektórzy z nich służyli w wojsku amerykańskim. Przybyła też – dzięki Bogu – i delegacja z Ambasady RP oraz Konsulatu w Nowym Jorku i z Misji Wojskowej RP przy ONZ. Powiewały polskie i amerykańskie flagi. Straż honorowa oddała salwę. Wszyscy zasalutowali. Zabrzmiała trąbka. Pomodliliśmy się.

Tylko w Ameryce. Antoni Chrościelewski, R.I.P.

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także