Kosma Złotowski: To nie wojna, to rosyjski terroryzm
  • Karol GacAutor:Karol Gac

Kosma Złotowski: To nie wojna, to rosyjski terroryzm

Dodano: 
Kosma Złotowski – poseł do Parlamentu Europejskiego
Kosma Złotowski – poseł do Parlamentu Europejskiego Źródło: MICHEL CHRISTEN/EP/EU
Z Kosmą Złotowskim, europosłem PiS rozmawia Karol Gac.

KAROL GAC: Na Twitterze napisał pan, że to jeden z najtrudniejszych momentów naszej historii. Rzeczywiście jest aż tak źle?

KOSMA ZŁOTOWSKI: Z pewnością kumulacja kryzysów i wyzwań, z którymi musimy się mierzyć w ostatnich miesiącach, przypomina przełom lat 30. i 40. XX w. To, jak zakończy się wojna na Ukrainie i czy rosyjski imperializm zostanie powstrzymany tak jak sowiecki w 1920 r., zaważy na przyszłości Polski. Na szczęście, inaczej niż wtedy, wsparcie dla ofiar brutalnej agresji jest solidne i wydaje się trwałe. Jeszcze w 2014 r. świat na wojnę zareagował podobnie jak w Monachium w 1938 r., ale to, co obserwujemy od lutego, napawa ostrożnym optymizmem, że historia nie zawsze się powtarza.

Z drugiej strony propozycja Europejskich Konserwatystów i Reformatorów, by uznać Rosję za państwo terrorystyczne, została początkowo odrzucona przez większość frakcji w Parlamencie Europejskim. Ostatecznie doszło do jej przyjęcia, ale niesmak pozostał.

Rzeczywiście, nasza propozycja została odrzucona przez Konferencję Przewodniczących grup politycznych, która decyduje o porządku obrad. Zgłosiliśmy ją jednak jeszcze raz na początku sesji plenarnej w październiku i w głosowaniu nasz postulat uzyskał większość. Nie poprali go głównie Zieloni i socjaliści. To pokazuje różnice w postrzeganiu Rosji między szefami poszczególnych frakcji a większością posłów. Dowody na rosyjskie zbrodnie na ludności cywilnej są niepodważalne i nie można ich zignorować. To nie jest wojna, ale rosyjski terroryzm państwowy, którego celem jest zniszczenie Ukrainy i eksterminacja całego narodu.

Tylko czy nadal część polityków i państw nie liczy po prostu na reset w relacjach z Rosją?

Reset to w obecnej sytuacji scenariusz niemożliwy, ale są państwa, które z pewnością chcą przeczekać wojnę i unikają jednoznacznych deklaracji czy wysłania wsparcia w postaci sprzętu wojskowego dla Ukrainy. Są tego różne powody. Niemcy liczą np. na to, że kiedy opadnie już kurz bitewny, wówczas jako pierwsze będą mogły wrócić do „buisness as usual” z Rosją, czyli do kupowania tanich surowców.

Kanclerz Niemiec Olaf Scholz chce za to przeznaczyć 200 mld euro na pomoc dla swojej gospodarki. Przez lata Berlin korzystał na tanim gazie z Rosji, a taki zastrzyk gotówki może mocno zachwiać rynkiem europejskim i sprawić, że Niemcy będą ponownie w uprzywilejowanej pozycji.

Niemcy nigdy nie chciały być żadnym europejskim liderem, ale państwem dominującym w UE politycznie i gospodarczo. Miało im w tym pomóc dystrybuowanie rosyjskiego gazu z obu nitek Nord Stream po całej Europie. Teraz, gdy ten plan się zawalił, próbują ratować własne firmy kosztem całej strefy euro. Francja i Włochy już zareagowały na to stanowczo, bo to one ucierpią najbardziej. Nikt nie zrobił tyle dla utraty wiarygodności osłabienia pozycji Niemiec w UE, co kanclerz Scholz. Polski nie powinno to martwić.

Niemcy blokują i sabotują też porozumienie w sprawie unijnego limitu cen gazu.

Wiedzą, że jako najbogatsza gospodarka w UE dokładałyby najwięcej do systemu dopłat i straciłyby przewagę, którą dawał im tani rosyjski gaz. Te tzw. wartości europejskie w Niemczech nie przetrwałyby nawet jednej kryzysowej zimy. To ważna lekcja dla nas, że frazesy, które często słyszymy w Brukseli, nie są wiele warte, jeśli chodzi o ochronę interesów narodowych.

W jakimś stopniu wydawało się też, że wojna na Ukrainie sprawi, iż Bruksela zmieni podejście do Polski. Tymczasem nie dość, że wciąż nie otrzymaliśmy pieniędzy z Krajowego Planu Odbudowy, to jeszcze przez długi czas nie dostaliśmy środków na pomoc dla uchodźców. Dopiero niedawno wpłynęło do nas 700 mln zł, co i tak jest kroplą w morzu.

Już kryzys na naszej granicy, a jednocześnie na granicy zewnętrznej UE, wywołany przez Putina i Łukaszenkę, pokazał, że instytucje europejskie nawet w sprawach oczywistych będą się starały rzucać Polsce kłody pod nogi. PE i Komisja krytykowały naszą stanowczą i skuteczną reakcję na tę sztuczną falę nielegalnej imigracji. Mam nieodparte wrażenie, że także po wybuchu wojny Bruksela liczyła, iż nie poradzimy sobie z wyzwaniem, które niosła fala uchodźców wojennych, i że będzie miała w końcu nasz rząd z głowy. Mocno się przeliczyła.

Niedawno media poinformowały, że Bruksela może zablokować Polsce wypłatę z Funduszy Regionalnych, ktore miałyby do nas trafić w ramach unijnej polityki spójności na lata 2021–2027. Czy to pana zdaniem realny scenariusz?

Nie powinien być realny, bo, po pierwsze, Polska wydaje środki europejskie najlepiej w UE; po drugie, nigdy nie było do nas żadnych zastrzeżeń, jeśli chodzi o kwestie formalne czy defraudację; a po trzecie, fakt, że je otrzymujemy, to nie jest żadna dobra wola KE, ale cena za otwarcie naszego rynku na firmy z całej Unii po akcesji. Niestety, coraz częściej to nie fakty mają wpływ na decyzje Komisji i PE, ale emocje i niechęć do naszego rządu, podsycana skutecznie przez opozycję.

Z jednej strony premier uspokaja i twierdzi, że fundusze są bezpieczne, ale z drugiej strony doskonale wiemy, że jeśli Bruksela będzie chciała znaleźć pretekst, to go znajdzie.

Oczywiście, po to są m.in. te stosy makulatury zawierające już kilkanaście rezolucji powtarzających kłamstwa o Polsce i stanie naszej demokracji. Mają podtrzymywać atmosferę niechęci, a w odpowiednim momencie mogą stać się takim politycznym pretekstem do kolejnych sankcji na Polskę. Nawet jeśli będzie to niezgodne z prawem europejskim, to znajdzie się taka sędzia de Lapuerta w TSUE, która wszytko jednoosobowo przyklepie.

We Włoszech został zaprzysiężony rząd Giorgii Meloni. Jej zwycięstwo wyborcze przyniosło chyba Zjednoczonej Prawicy nowego sojusznika?

Włosi w trudnym momencie postawili na koalicję partii prawicowych, z silną liderką na czele. Łączy nas z Fratelli d’Italia wiele i to zarówno, jeśli chodzi o wartości czy spojrzenie na Unię Europejską, jak i, co bardzo ważne, w sferze bezpieczeństwa i postrzegania Rosji jako zagrożenia. Giorgia Meloni to już trzeci premier reprezentujący EKR w Radzie Europejskiej i jestem pewien, że na tym się nie kończą sukcesy naszej frakcji w Europie.

Można się spodziewać zacieśnienia relacji z Rzymem?

Łączą nas wspólne cele i na pewno będzie to widać w relacjach polsko-włoskich. Mamy ograniczone zaufanie do instytucji europejskich, rozumiemy potrzebę ochrony zewnętrznych granic Europy i nie zgadzamy się na ideologiczną rewolucję oraz lewicowy marsz przez instytucje, które mają ułatwić budowę unijnego superpaństwa. Jednocześnie Bracia Włosi to dzisiaj najbardziej proatlantycka siła polityczna we Włoszech.

Tuż przed wyborami szefowa KE Ursula von der Leyen stwierdziła, że jeśli sprawy pojdą w trudnym kierunku, to KE ma narzędzia, żeby je przystopować, tak jak w przypadku Polski i Węgier. Z jednej strony te słowa mogą szokować, choć z drugiej chyba już nie dziwią.

Dziwi chyba tylko to, że tego rodzaju groźby padają już całkiem wprost, bo do tej pory szukano formalnych pretekstów dla takich ostrzeżeń czy działań. Tym razem przewodnicząca KE wprost sformułowała, o co tak naprawdę chodzi – głosujecie na siły konserwatywne i prawicowe, to będziecie mieli problemy. W nieodległej przeszłości Bruksela była już zaangażowana w obalenie włoskiego rządu, więc nie jest to tylko retoryka bez pokrycia.

Pytanie tylko, czy stwierdzenie Ursuli von der Leyen nie pokazało jednocześnie, że w przypadku Polski mamy do czynienia po prostu z uznaniowością?

Co do tego nikt rozsądny nigdy nie miał wątpliwości. Ataki Brukseli na Polskę zaczęły się w zasadzie w momencie przegranej Platformy Obywatelskiej i trwają do dzisiaj. Opozycja wykorzystuje instytucje europejskie, w których rządzą ich koledzy z EPL, do wywierania ciągłej presji na rząd Zjednoczonej Prawicy. Kolejne rezolucje przyjmowane przez Parlament Europejski czy debaty organizowane w Strasburgu to manifesty polityczne. Nie liczą się tam fakty, tylko cel polityczny, a jest nim zbudowanie wrażenia, że w Polsce nie ma demokracji i w ogóle że rządzą nią źli ludzie.

KE zaproponowała regulacje dotyczące sztucznej inteligencji, które zawarte będą w AI Act. Ich celem jest ograniczenie zagrożeń wynikających z rożnych zastosowań tej technologii. O co chodzi?

Sztuczna inteligencja to technologia, która budzi ogromne nadzieje, lecz także obawy. Programy i maszyny, które się uczą i podejmują autonomiczne decyzje, mogą zrewolucjonizować medycynę czy transport, ale pojawia się też wiele problemów: kto odpowiada za błędy i wypadki inteligentnych maszyn i programów, jakie są szczególnie wrażliwe obszary, w których ta technologia nie powinna być stosowana, ale też jak tworzyć i testować algorytmy SI, żeby były bezpieczne dla człowieka. Te przepisy mają nakreślić europejskie ramy dla rozwoju godnej zaufania sztucznej inteligencji. Problem polega tylko na tym, że to biurokratyczne podejście, tak popularne w Unii Europejskiej, nie sprzyja innowacjom. Jako kontrsprawozdawca EKR w pracach nad tym rozporządzaniem staram się zwracać na to uwagę. Jeśli chcemy mieć europejskie firmy technologiczne, które liczą się na świecie, to nie możemy krępować ich rozwoju wysokimi karami i obowiązkami nie do spełnienia. Dotyczy to zwłaszcza start-upów, które muszą mieć większą swobodę działania niż globalne potęgi.

Artykuł został opublikowany w 44/2022 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także